(z tomu „Znaki ufności”, 1969-1970)
Nie
Nie posypujcie cukrem religii
nie wycierajcie jej gumką
nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną
nie odsyłajcie wiernych do fujarki komentarza
Nie przychodzę po pociechę jak po talerz zupy
chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę
o kamień wiary
Wizytacja
Dzieci usiadły w ławkach
ostrzono ołówki do religii
za oknami stukał trójwymiarowy choć ogładzony deszcz
jak piechota wyćwiczonych aniołów
ksiądz czarny jak kos tylko bez żółtego dzioba
rozwiązywał spadochron mózgu
podlizywał się swemu sumieniu
wszystko byłoby jak najlepiej
tylko nagle weszła Matka Boska
załamała ręce nad sucharkiem katechizmu
Boję się Twojej miłości
Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
biblijnego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
może widzisz jak pszczoła
dla której białe lilie są zielononiebieskie
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz że czystość jest oddaniem siebie ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej miłości
tej najprawdziwszej i innej
Westchnienie
Broń mnie przed hasłem „smutny święty to żaden święty”
przed nadzieją gwarantującą mój własny stan posiadania
przed modlitwą o aureolę jak o bezpieczny daszek nad głową
przed świętym kapitalizmem duszy
także
żebym nie szukał dziury zamist mostu
nie kochał aż do znienawidzenia
nie zakładał ogródka podejrzeń
nie trąbił jak pogrzeb z orkiestrą
żebym się nie wzruszał tak sentymentalnym
i zemerytowanym osłem jakim jest księżyc
nie wyjadał ciepła z przedwojennych fotografii
nie ułatwiał sobie wszystkiego gładki jak sarnie uszy
nie spowiadał na gumowej poduszce
nie podlizywał się wiernym mówiąc że nawet grzech
pierworodny jest przytulny
Przed podróżą
Ty co nie chronisz od rozczarowań
nie strzeżesz od zawodu ludzkiej miłości
dajesz tak jakbyś żebrał
nie leczysz raka
karmisz głodem
nie wydajesz polisy ubezpieczającej na życie
nie układasz ran na jedwabnej poduszce
który poustawiałeś aniołów z mieczami za bramą raju
a nie dypolmatów w białych rękawiczkach
wciąż wierzę
że podnosisz nasze złamane paluchy
otwierasz nam oczy czerwone jak u królika
zapalasz światło
tłumaczysz
po drugiej stronie
każdy ma swoją daleką podróż