Prawo ma wystarczać, a sumienie milczeć
Czystka kulturowa pod pozorem zakazu mowy nienawiści
Ks. prof. Janusz Królikowski
Papież Benedykt XVI w jednym ze swoich mniej formalnych przemówień podkreślił, że pośród odczuwanych przez niego niepokojów czołowe miejsce zajmuje prawodawstwo europejskie – unijne i idące za nim w wielu państwach prawodawstwo cywilne oraz kierunek, w którym ono zmierza. Niepokój ten wyrastał przede wszystkim z tego, że prawodawstwo od jakiegoś już czasu zerwało ze swoją wizją opartą na zasadzie obiektywizmu, czyli na poszukiwaniu naturalnego porządku rzeczy, wolnego od subiektywnych wpływów, przechodząc na stanowisko „bizantynizmu” prawnego.
Najbardziej kluczowym, wręcz fundującym tego wyrazem jest odwrócenie klasycznej-obiektywnej zasady:
Prohibitum quia malum, iussum quia bonum – „zakazane, bo złe, nakazane, bo dobre”, na rzecz przekonania, że „złe, bo zakazane, dobre, bo nakazane”.
Problem jest nad wyraz poważny, bo nie dotyczy jedynie teoretycznej dyskusji filozoficznej. Nastąpiło jego przeniesienie do polityki, a tym samym także na poziom praktyki. Najprościej mówiąc, chodzi o to, że prawodawca/prawodawcy uzurpują sobie przywilej decydowania za pośrednictwem promulgowanych przez siebie ustaw o tym, co dobre i co złe, odrzucając obiektywną prawdę o dobru i złu. Usiłują więc postawić się w miejscu samego Boga.
Powodzenie bizantyńskiego modelu myślenia o nakazach i zakazach prawnych wynika z wielu przyczyn. Model ten cieszy się przychylnością władzy, ponieważ stawia ją ponad poddanymi, łącznie z ich sumieniami, pozwalając podejmować za nich wszelkie decyzje. Postępując w taki sposób władza nie od razu musi być władzą absolutną czy totalitarną. W znaczącej mierze uniknęło tego cesarstwo bizantyńskie, ponieważ jego cesarze – lepiej lub gorzej – mieli świadomość, że ich władza pochodzi od Boga, który będzie sądził także ich poczynania w dziedzinie prawa. W tym przekonaniu utwierdzali ich intelektualiści, mający stałe miejsce na ich dworze, oraz święci.
Model bizantyński staje się jednak skrajnie niebezpieczny, gdy zostaje przyjęty przez władzę ateistyczną, czyli taką, która nie uznaje nad sobą żadnej instancji krytycznej. W takim przypadku prawodawstwo staje się po prostu narzędziem arbitralnym, siłą i nieodwołalnie podporządkowującym sobie człowieka. Pokazały to bardzo wymownie totalitaryzmy XX wieku, które opierały się na założeniach ściśle ateistycznych. Człowiek stał się przedmiotem ich igraszek. Niestety, bizantyński model rozumienia prawa zadomowił się dzisiaj na dobre w instytucjach unijnych, które propagują – do czego oczywiście nie są uprawnione – ateistyczną wizję świata.
Bizantyński model rozumienia prawa zdaje się być „korzystny”, a nawet wygodny także dla obywatela w państwie, które na nim się opiera, ponieważ łatwo uważa, że miałby on zwalniać z wysiłku słuchania głosu sumienia i ponoszenia pełnej i wyłącznej odpowiedzialności za osobiste decyzje i czyny. Dochodzi tutaj do głosu pogląd, według którego prawo posiada pierwszeństwo przed moralnością. W takim modelu prawo zdaje się wystarczać, a sumienie może milczeć. W oparciu o to można spokojnie usprawiedliwiać się: „przecież prawo na to pozwala”. Dobrze znamy hitlerowców, którzy bronili się przed stawianymi im zarzutami: „Ja tylko wykonywałem rozkazy”.
Kaprys prawny
Jednym z szczegółowych zagadnień, które pojawia się w tym kontekście, jest tak zwana mowa nienawiści, którą usiłuje się obecnie wprowadzić do polskiego porządku prawnego, dokonując jej zakazu. Trudno wypowiadać się w szczegółach na ten temat, ponieważ nigdzie nie jest jeszcze dostępny jakiś projekt ustawy w tej materii. Biorąc jednak pod uwagę ogólny kontekst kulturowo-prawny, w którym to zagadnienie się sytuuje, można z dużym prawdopodobieństwem domyślać się, o co w ewentualnej ustawie/ustawach na ten temat może chodzić. Spróbujmy zatem odnieść się do tego niebezpiecznego ruchu w sposób wprawdzie ogólny, ale jak najbardziej uprawniony. Wystarczający, by zdać sobie sprawę z powagi sytuacji i potrzeby zdecydowanego sprzeciwu.
Należy więc przede wszystkim zauważyć, że prawodawstwo cywilne powinno pozostawać w służbie doczesnego dobra wspólnego (w szerszej perspektywie ma ono oczywiście na celu wsparcie człowieka w dążeniu do celu ostatecznego, którym jest Bóg).
Dobro wspólne ma charakter obiektywny i jest ono wpisane w naturę człowieka jako istoty społecznej.
Oznacza to, że także każda szczegółowa ustawa cywilna powinna wyrastać z troski o dobro wspólne oraz dotyczyć zawsze wszystkich, czego domaga się uniwersalizm prawny. Jest on pewny, jeśli służy tak samo każdemu człowiekowi. Jeśli natomiast jakaś ustawa dotyczy jedynie jakiejś grupy czy kategorii osób, razi ona partykularyzmem, a nawet arbitralnością. Tym samym wprowadza nierówności w dziedzinie społecznej. Może to łatwo oznaczać, że pewne grupy ludzi są bardziej chronione niż inne, bądź też jakaś grupa (np. partia) zyskuje pewne uprzywilejowanie w stosunku do innych, a może nawet w stosunku do całości społeczeństwa.
Jeśli więc ustawa o zakazie mowy nienawiści – jak to jest zapowiadane – ma chronić jedynie określoną grupę osób, to tym samym wprowadza nierówności społeczne, a w związku z tym – w bliższej bądź dalszej perspektywie – okaże się, że burzy relacje międzyludzkie.
Oczywiście, w pewnych przypadkach, np. w obliczu jakiegoś nękania wybranej grupy osób, mogłoby być uzasadnione otoczenie jej jakąś szczególną ochroną prawną, ale aktualnie w Polsce z takim przypadkiem nie mamy do czynienia. Usiłuje się jedynie wywołać wrażenie, jakoby jakieś grupy czy środowiska, np. LGBT, były prześladowane lub poniżane.
Aktualne prawodawstwo w swoich zapisach wystarczająco jednoznacznie chroni osoby przed rozmaitymi formami nienawiści czy też przed nierównościami naruszającymi godność osoby w ramach dobra indywidualnego i wspólnego.
Całkowicie inną rzeczą jest to, co w takich przypadkach robią sądy, czyli jak stosują istniejące i obowiązujące ustawy. Wiele zapisów prawnych pozostaje martwą kartą, między innymi z powodu nieadekwatnego ich stosowania. Równość prawa dla wszystkich jest ewidentnie mało brana pod uwagę, jak dowodzą tego procesy o obrazę uczuć religijnych, a nawet o zakłócanie kultu religijnego.
W świetle wyżej sformułowanej zasady, która w propozycjach ograniczania mowy nienawiści, mającej dotyczyć tylko pewnej grupy osób, w sposób oczywisty rozmijającej się z wymogiem uniwersalizmu prawnego, jest ewidentne, że propozycja ustawy dotyczącej mowy nienawiści opiera się na zawężonych, a nawet skrajnie partykularnych założeniach, a w związku z tym powinna zostać odrzucona w imię dobra wspólnego i jego nadrzędności.
Wydzielanie bez jasnej potrzeby jakiejś grupy osób będzie prowadziło do jej uprzywilejowania, a tym samym także do pojawienia się nadużyć, związanych z tym, że wyjątki prawne i obyczajowe zawsze tajemniczo zmierzają do tego, by coraz bardziej poszerzać swoje wpływy. Dzieje prawa i obyczajów wystarczająco jasno to potwierdzają. Przemawia za tym także kontekst kulturowy, który wprawdzie błędnie, ale mocno akcentuje dzisiaj „równość” jako ideał życia społecznego i politycznego.
Wolność obrony prawdy
W przypadku odwoływania się do mowy nienawiści łatwo pojawia się bardzo zasadnicze pytanie, jak pogodzić ją z konstytucyjną zasadą wolności słowa, a więc wyrażania swoich poglądów. Pozwala ona wypowiadać się na każdy temat, oczywiście także w sposób jak najbardziej krytyczny, byle nie naruszać godności osób. Wchodzi tu w grę tradycyjne, ważne, uzasadnione i aktualne, np. w dyskursie etycznym, rozróżnienie między osobą i jej czynami. Krytyczne odnoszenie się do poglądów w takiej czy innej dziedzinie nie oznacza deprecjonowania osoby, która takie poglądy prezentuje.
Arcybiskup Marek Jędraszewski powiedział kiedyś o ideologii gender, odwołując się do metafory „tęczowej zarazy”, co odebrano jako atak na takie czy inne osoby. Pomijając fakt, że gender to jest rzeczywiście ideologia, bo z nauką ma to niewiele wspólnego, mająca tendencje totalitarne i samobójcze, nie powiedział wówczas niczego, co obrażałoby taką czy inną osobę. Ocena krytyczna każdej ideologii jest nie tylko uprawniona, ale jest konieczna, abyśmy się mogli z niej otrząsnąć. Arcybiskup Jędraszewski bardzo zresztą trafnie uzasadnił wówczas swoją wypowiedź. Nie powiedział niczego przeciw jakiejś osobie.
Gdybyśmy nie dokonywali krytycznej oceny marksizmu, to nadal byśmy w nim tkwili!
Rozróżnienie między osobą i czynem jest bardzo kluczowe także z punktu widzenia prawnego, ponieważ chroni (albo powinno chronić) przed karaniem za poglądy, z wyjątkiem poglądów słusznie ograniczanych czy zakazywanych, np. z powodu wprowadzania anarchii czy nawet nakłaniania do zbrodni, jak w przypadku propagowania faszyzmu.
W rozmaitych propozycjach dotyczących mowy nienawiści niestety przywołane rozróżnienie nie jest respektowane. Forowane zatem obecnie w różnych prawodawstwach krajowych rozwiązania idą w kierunku zabraniania krytycznego wypowiadania się na określone tematy, np. krytyki homoseksualizmu jako pewnej postawy ludzkiej.
Zachodzi więc realne niebezpieczeństwo wyeliminowania z dyskursu społecznego choćby zagadnień o charakterze etycznym, a nawet zlikwidowania całych działów etyki.
Patrząc na zagadnienie z punktu widzenia Kościoła, zachodzi tutaj niebezpieczeństwo niczym nieuprawnionego wpływania prawodawczego na nauczanie kościelne i na przepowiadanie. Zawarte jest w nim dążenie do wyeliminowania z tego nauczania pewnych zagadnień o charakterze etycznym, pod pretekstem naruszania przez nie takich czy innych praw ludzkich czy też swobód obywatelskich i obyczajowych.
Zmierza się do zakwalifikowania wypowiadanych ocen etycznych do mowy nienawiści.
Procesy za cytowanie Biblii w kazaniach są już na porządku dziennym. W niektórych państwach europejskich ogłoszono nawet zakazy dotyczące wypowiadania się o takich czy innych grzechach, ponieważ miałyby być przejawem mowy nienawiści.
Warto w tym kontekście przypomnieć zasadę sformułowaną już przez św. Ambrożego z Mediolanu (IV w.), że władca/prawodawca nie jest ponad Kościołem ani ponad jego nauczaniem, ale jest w Kościele. Tenże święty trafnie zauważył, że
częściej władcy usiłują wejść na ołtarz, niż kapłani zająć miejsce na tronie.
W przypadku nieuprawnionego wprowadzenia mowy nienawiści do porządku prawnego może dojść do naruszenia zasady „wolności Kościoła – libertas Ecclesiae”. Ta wolność jest nieodzownym warunkiem pełnienia przez Kościół misji profetycznej, której kluczowym elementem jest jasne nauczanie o godności ludzkiej, relacjach międzyludzkich, o odpowiednio rozumianej wolności, o destrukcyjnym charakterze grzechu i jego zaraźliwości.
Mamy w Kościele, ale także w porządku prawnym, obowiązek konsekwentnej obrony tej zasady, ponieważ ostatecznie chodzi w niej o zbawienie człowieka, które opiera się na prawdzie.
Św. Paweł wyraził to nadzwyczaj jasno: „Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni”, to znaczy, aby „doszli do poznania prawdy” (1 Tm 2,4). Czy się to komuś podoba, czy też nie, Kościół tylko na tej drodze może wypełnić swoją misję, pozostając wierny Chrystusowi. Kościół „nie może kłaniać się okolicznościom, ani prawdom kazać, by za drzwiami stały”, jak podkreślił Cyprian Kamil Norwid.
Czystka
Analizując kontekst tego, co zawiera się już w propozycjach prawodawczych zwalczania tzw. mowy nienawiści, musimy zauważyć, że kryje się w niej tendencja do przeprowadzenia w oparciu o nią czegoś w rodzaju „czystki kulturowej”. Pod pozorem chronienia wybranej kategorii osób i ich zachowań pojawia się coraz częściej domaganie się usunięcia takiego czy innego zagadnienia nie tylko z debaty publicznej, przede wszystkim etycznej, ale także wyeliminowanie go z literatury, sztuki, kinematografii, itd.
Z bibliotek w wielu krajach świata usunięto już po cichu duże zasoby „nieprawomyślnej” literatury, to znaczy oskarżonej np. o mowę nienawiści, ksenofobię, rasizm itd.
Pojawiają się specjaliści, którzy pod wpływem rozmaitych ideologii i ich założeń wprowadzają nowe indeksy dzieł kultury, które należy usunąć z obiegu społecznego, gdyż rzekomo reprezentują mowę nienawiści albo niby do niej jakoś skłaniają. Zagadnienie dotyczy, należy to mieć na uwadze, nie tylko dzieł należących do tradycji chrześcijańskiej, ale do wielu innych tradycji religijnych i humanistycznych, a także dziedzin nauki, np. psychiatrii.
W przypadku mowy nienawiści nie tyle chodzi o jakieś rozwiązanie prawne dotyczące ochrony jakichś określonych kategorii osób, ale o bardzo niebezpieczną dla ludzkiej wolności pewną opcję kulturową, której należy się zdecydowanie przeciwstawić.
Mowa nienawiści, tak jak jest ona obecnie formułowana, stanowi element toczonej dzisiaj na Zachodzie wojny kulturowej, w którą włączono już prawodawstwo. Teraz usiłuje się to uczynić w Polsce.
W Kościele zajęcie się tym zagadnieniem jest tym pilniejsze, że chodzi o obronę zasadniczej dziedziny życia człowieka, a więc porządku stworzenia, a w konsekwencji także poprawnie rozumianej i rozwijanej antropologii, w której kluczowe znaczenie posiada dwumian prawda – wolność.
Albo będziemy bronić wolności opartej na prawdzie, także w prawodawstwie, albo dopuszczamy się zdrady samego Boga.
Przypomina się to, co już na przełomie VI i V w. przez Chrystusem zanotował Heraklit z Efezu: „Lud winien walczyć o prawo jak o mury miasta”. Tylko broniąc prawa służącego dobru wspólnemu, bronimy naszej ludzkiej autentyczności i naszego społecznego bezpieczeństwa.
Artykuł ten został oryginalnie opublikowany w miesięczniku Wpis – Wiara, Patriotyzm i Sztuka z czerwca/lipca 2024 roku tu: https://e-wpis.pl/