Wawelskich dziejów uczył mnie katecheta Karola Wojtyły

Wawelskich dziejów uczył mnie katecheta  Karola Wojtyły

Wawelskich dziejów uczył mnie katecheta

Karola Wojtyły, ks. Kazimierz Figlewicz

Fotografowanie Krakowa to ciągłe szperanie w historii i odkrywanie miejsc niezwykłych

 

Z ADAMEM BUJAKIEM rozmawia Jolanta Sosnowska

 

Jolanta Sosnowska: Ukazał się Twój kolejny, wspaniały album o Twoim ukochanym mieście „Kraków. Kultura i naród”. Czy pamiętasz, kiedy po raz pierwszy wziąłeś do ręki aparat fotograficzny i zacząłeś utrwalać w kadrach swoje zachwyty nad królewskim miastem?

Adam Bujak: Zacząłem fotografować ponad 70 lat temu, jeszcze w podstawówce. Pamiętam, że pewnego dnia pożyczyłem od kolegi, który już robił zdjęcia, aparat fotograficzny Exakta – jednoobiektywową lustrzankę produkowaną w Dreźnie – i pojechałem do Tyńca fotografować klasztor. Z pomocą tego kolegi wywołałem potem w łazience kliszę i byłem zdumiony, że po zanurzeniu jej w różnych płynach pojawiają się na niej przedziwne rzeczy.

Dla mnie, młodego chłopaka żyjącego w czasach stalinowskich, było to coś niezwykle fascynującego, a także swego rodzaju odskocznia od ponurej rzeczywistości. Mimo bowiem, że byłem jeszcze chłopcem, miałem świadomość politycznej sytuacji i związanych z tym zagrożeń, gdyż u nas w domu o tym się rozmawiało. Poza tym moja mama była sybiraczką, a tato – byłym legionistą Józefa Piłsudskiego, do którego grobu na Wawel często razem chodziliśmy. Tam oczywiście fotografowanie było zabronione, bo i spotkania przy trumnie Marszałka miały charakter potajemny. A poza tym nie było tam wówczas warunków do robienia zdjęć, bo krypta była ciemna, a trumna zasłonięta jakąś ciemnobrązową tkaniną.

Trudno to sobie dzisiaj nawet wyobrazić, kiedy krypta jest tak pięknie odrestaurowana, doprowadzone jest tam światło elektryczne, a miejsce wiecznego spoczynku Józefa Piłsudskiego jest wreszcie godne tego niestrudzonego współtwórcy Niepodległej, naczelnika państwa polskiego (1918–1922), wodza naczelnego Wojska Polskiego (1918), pierwszego Marszałka Polski (1920), premiera Polski (1926–1928, 1930).

Zupełnie niedawno odnalazłem w swoim archiwum zdjęcie, które przy trumnie Marszałka zrobiłem ukochanemu Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II podczas pierwszej jego pielgrzymki do Polski w 1979 r. Naprawdę, zupełnie zapomniałem, że mam w swoich zbiorach to wyjątkowe zdjęcie.

Inaczej już wcześniej zostałoby przez Białego Kruka opublikowane, ale dobrze, że się znalazło i można je zobaczyć w Twoim najnowszym albumie o Krakowie. Tym bardziej jest ono ważne, że przecież jako krakowski biskup i kardynał Karol Wojtyła często modlił się z piłsudczykami w tej właśnie krypcie przy grobie Marszałka.

No właśnie. Na te spotkania w gronie piłsudczyków, na które zabierał mnie mój ojciec, pośród kilkuset oficerów i żołnierzy Marszałka przychodził m.in. słynny gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz ps. „Kopa”, kawaler Orderu Virtuti Militari, który dożył sędziwego wieku. W czasach stalinowskich, pamiętam, przyjeżdżał w cywilnym ubraniu. Mama bała się o mnie i ojca, że komuniści zaaresztują nas i pobiją. Jako sybiraczka dobrze wiedziała, z jakim ryzykiem wiąże się chodzenie na takie zakazane uroczystości.

Jakie były dalsze losy Twego fotografowania?

Początkowo uczyłem się samodzielnie na pożyczanym aparacie fotograficznym, ale w 1960 r. pracowałem przy wystawie sztuki religijnej w kościele Dominikanów i potem za jakieś pieniądze kupiłem sobie własny aparat – Start 2, polskiej produkcji, 6 na 6. Choć był to bardzo prymitywny sprzęt, dla mnie był wówczas niczym mercedes. Nawet gdy dzisiaj oglądam zdjęcia z tamtego czasu, robione tamtym aparatem, wydają mi się piękne i pełne dawnego uroku. Są wśród nich choćby te z 1964 r., z uroczystego ingresu abp. Karola Wojtyły do archikatedry na Wawelu, wielokrotnie publikowane już w książkach Białego Kruka.

Wydaje się, sądząc po Twoich zdjęciach, że od zawsze ciągnęło Cię na Wawel. Skąd zrodziła się u Ciebie świadomość, że Wawel stanowi materialny i duchowy skarbiec nie tylko Krakowa, ale także całej Polski i wszystkich Polaków?

To prawda, Wawel przyciągał mnie swoją wspaniałością, królewskością, wielkością historycznej rangi, niepowtarzalnością zgromadzonych tu zabytków z wielu epok, świadczących o potędze polskiego państwa i narodu, które wzrosły na glebie Chrystusowej wiary. Bo to jest nierozdzielne i doskonale na Wawelu widoczne – ośrodek władzy świeckiej spleciony z ośrodkiem władzy duchowej w niepowtarzalny warkocz rozmaitych wspaniałości natury materialnej i duchowej. Ciągnęło mnie tu do monarchów, narodowych bohaterów, wieszczów, którzy świadczyli i nadal świadczą o polskości wbrew wszelkim politycznym niegodziwościom i koniunkturalnemu zaprzaństwu.

Miłości do historii, do Wawelu uczył mnie mój ojciec, który oprowadzając mnie po katedrze i wskazując na nagrobki królów, mówił: przyjrzyj się tym twarzom, przyjrzyj się tym postaciom. Pierwsze zdjęcia na Wawelu zrobiłem, pamiętam to dobrze, podczas modlitwy przy Cudownym Krucyfiksie królowej Jadwigi z udziałem bp. Karola Wojtyły, w której uczestniczył m.in. gen. Boruta-Spiechowicz, który przyjeżdżał tu z Zakopanego. Nasz krakowski arcybiskup celebrował nabożeństwa podczas uroczystości z udziałem piłsudczyków z okazji urodzin i imienin Marszałka.

Te zakazane uroczystości patriotyczne na Wawelu mogły w tych trudnych czasach odbywać się zapewne również, a może przede wszystkim dlatego, że wawelskim proboszczem był wówczas mentor młodego Karola Wojtyły jeszcze z czasów wadowickich, odważny i wielce zasłużony ks. infułat Kazimierz Figlewicz.

Wawelskich dziejów uczył mnie katecheta Karola Wojtyły

Także mnie uczył dawny wadowicki katecheta Lolka Wojtyły wawelskiej historii. Kiedyś zapragnąłem zobaczyć z bliska wspaniały relikwiarz głowy św. Stanisława, a on odparł: przyjdź, to otworzę skarbiec i ci pokażę. I rzeczywiście tak się stało; zobaczyłem ponadto relikwiarz ręki i inne genialne dzieła wawelskiej sztuki sakralnej, o których on mi opowiadał. W ten sposób uczył mnie, młodego chłopaka, historii – historii żywej.

Ks. Figlewicz to był święty człowiek, który, gdy przychodziłem na Wawel, zawsze znajdował dla mnie czas. A przecież nigdy się nie zapowiadałem, zjawiałem się na wzgórzu spontanicznie, by próbować fotografować to niezwykłe miejsce. Tak to wówczas bywało. Jedne zdjęcia wychodziły lepsze, inne gorsze; wtedy samodzielnie zdobywałem fotograficzne doświadczenie, nie mając jeszcze tej wiedzy, którą potem zdobyłem. Tamte klisze były bardzo mało światłoczułe, a ja nie znałem jeszcze wówczas roli światła w fotografii.

Poznałeś to, podobnie jak inne tajniki sztuki fotograficznej, dopiero jednak na regularnych zajęciach z fotografii, prawda?

Ukończyłem znakomity trzyletni kurs fotografii prasowej prowadzony przy „Gazecie Krakowskiej” w latach 1963–1966 przez przedwojennego fachmana ze słynnego Ikaca, czyli „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, dr. Stanisława Petersa; miał doktorat z filologii polskiej uzyskany na Uniwersytecie Jagiellońskim.

To było znane nazwisko w środowisku dziennikarskim i w ogóle prasowym. Był autorem takich ważnych w tamtym czasie książek jak „Ilustracja prasowa”, „Grafika małej prasy” czy „Redagowanie książki, gazety i czasopisma”.

Znakomicie wykładał, miał talent pedagogiczny. Był tym, który wprowadził mnie w świat fotografii. Wśród wspaniałych wykładowców, którzy uczyli nas wtedy m.in. kompozycji fotografii, kadrowania, estetyki, historii sztuki, myślenia kategoriami obrazu, był prof. Feliks Nowicki. Po ukończeniu tego kursu otrzymałem dyplom zawodowego fotoreportera prasowego, który mnie też do takiego tytułu upoważniał. Dzisiaj czegoś takiego w ogóle nie ma.

Dużo was wtedy na ten kurs uczęszczało?

Nie, była nas dosłownie garstka. Ale też później nikt mnie o ów zdobyty dyplom nie pytał. Każdy mówił: pokaż, co potrafisz. Liczyły się zdjęcia, które przynosiłem.

Rozumiem, że podczas tych kursów odbywały się nie tylko zajęcia teoretyczne, ale że zdobywaną wiedzę mogliście jakoś też weryfikować w praktyce.

Tak, byliśmy wysyłani w teren na zdjęcia, które potem były oceniane, a najlepsze publikowano w cotygodniowym kąciku fotograficznym, który ukazywał się w każdym sobotnio-niedzielnym wydaniu „Gazety Krakowskiej”. Gdzieś mam jeszcze pożółkłe wycinki z moimi zdjęciami m.in. z Oświęcimia i Krakowa. Tamte kursy były doskonałą szkołą fotografii, ale też myślenia – choćby nt. historii, co szczególnie z punktu widzenia mojej późniejszej twórczości wydaje mi się bardzo ważne. Jak bez tego mogłyby powstać moje liczne albumy o Krakowie, o Wawelu, o polskich katedrach i polskiej kulturze?

Samo hasło „Zrób pan Kraków” nie wystarczy, bo to nie może być zbiór przypadkowych zdjęć. Wszystkie fotografie w książce musi łączyć jakaś myśl, bo przecież przedstawiają one nie tylko obiekty, ale też wydarzenia. Fotografowanie królewskiego miasta to nieustanne szperanie w jego historii, odkrywanie nowych miejsc i zdarzeń. W albumie „Kraków. Kultura i naród” są np. zdjęcia z dokonanej w 1992 r. przez zespół Piwnicy pod Baranami pod kierownictwem Piotra Skrzyneckiego rekonstrukcji Matejkowskiego „Hołdu pruskiego” na Rynku Głównym, a więc w miejscu, w którym to wydarzenie w roku 1525 się dokonało. Pamiętam, że operatorzy telewizyjni pozwolili mi wejść na swoją zwyżkę, bym mógł fotografować ów niezwykły spektakl, w którym w rolę króla wcielił się hrabia Rostworowski. I nie było w tym żadnej drwiny, żadnego prześmiewstwa, co tak modne stało się dzisiaj.

Ponad 60 lat fotografujesz Kraków, ukazują się Twoje kolejne albumy, które są nie tylko dokumentalnym świadectwem przemian zachodzących w tym mieście, ale też artystycznym wyrazem Twych twórczych pasji. Z Twoich zdjęć widać, że Kraków Ci się nie nudzi, że zawsze odnajdujesz w nim coś nowego, zachwycającego, poruszającego Twą artystyczną wyobraźnię, bo i Kraków nieustannie się zmienia.

Oczywiście, spójrzmy choćby na nowe fotografie z sanktuarium mogilskiego. Cudowny Krucyfiks Pana Jezusa oraz cały ołtarz przeszedł niedawno kompletną renowację, podczas której okazało się, że ołtarz wcale nie jest zielono-złoty – jakim widzieliśmy go do tej pory, tylko czarno-złoty. Ponadto tło dla Cudownego Krucyfiksu stanowiły przez całe wieki wota, a teraz jest nim odkryty podczas ostatnich prac restauratorskich piękny, zabytkowy gobelin, który przeszedł renowację i został tam wstawiony.

Albo popatrzmy na nowy wygląd wnętrza kościoła Bożego Ciała na Kazimierzu, którego ołtarzom przywrócono ich pierwotną złoto-białą kolorystykę, a przez lata były brązowe. W albumie są ponadto zdjęcia odbudowanego ponownie drewnianego kościoła Najświętszej Marii Panny Królowej Polski na Woli Justowskiej, pod który bandyci dwukrotnie podkładali ogień. Mógłbym jeszcze dalej wymieniać, ale zachęcam do obejrzenia tego wszystkiego w moim albumie, w którym warto też choćby zwrócić uwagę na przeskalowaną szopkę krakowską z wystawy „Kraków od początku bez końca”, która prezentowana była w pałacu Krzysztofory, będącym siedzibą Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. Szopka ta bowiem specjalnie została stworzona przez krakowskich szopkarzy, by umożliwić zwiedzającym wejście do jej wnętrza.

W Twoim najnowszym albumie nie brakuje też zdjęć nastrojowych – typowo Bujakowych, które natychmiast z Tobą się kojarzą – prezentujących Kraków pod zmieniającym się niebem, choćby Wawel o wschodzie słońca i przy zapadającym zmroku. Wiem, że są tacy, którzy powątpiewają w to, że sam robisz wszystkie te fotografie, uważając, że w rzeczywistości zatrudniasz innych fotografów, którzy pracują pod Twoją marką – Adam Bujak.

Tak, wielokrotnie spotkałem się z taką opinią. Kiedy promocję mojego wielkiego albumu „Polska wschodnia” zorganizował Biały Kruk na Zamku Królewskim w Warszawie, podszedł do mnie pewien mężczyzna, mówiąc z wyrzutem: „Panie Adamie, czemu pan kłamie, przecież pan sam tych wszystkich fotografii nie zrobił, bo jakim cudem? Nie dałby pan rady sam przewędrować całej Polski, to niemożliwe”. A jednak ani w tamtym albumie, ani w tym – „Kraków. Kultura i naród”, nie ma ani jednego obcego zdjęcia, wszystkie są mojego autorstwa. Każde z nich trzeba „wychodzić”, wyczekać odpowiedni moment światła albo spektakl chmur, który akurat rozgrywa się na niebie.

Są w albumie o Krakowie zdjęcia zrobione w kwietniu tego roku, kiedy udało mi się utrwalić niezwykle groźne niebo nad miastem. Kiedy fotografuję jakiś kościół, np. Mariacki, to spędzam w nim całe dnie. Sprawdzam, kiedy i jak pada światło przez witraże, nadające rzeźbom czy obrazom niezwykłej plastyki, wydobywające niewidoczne lub słabo widoczne detale. Promień słońca ukazuje nam np. nagle pod krzyżem anioła, który zwykle jest prawie niewidoczny. W lutym jest tylko jeden taki dzień, kiedy słońce, padając na ołtarz z Cudownym Krzyżem królowej Jadwigi w wawelskiej katedrze, zatrzymuje się dokładnie w owalu ołtarza, oświetlając twarz Chrystusa.

A jeśli tego dnia jest pochmurno, to czekanie jest daremne – tego efektu nie zobaczysz.

To prawda, chciałem kiedyś to zdjęcie powtórzyć i nie udało się. I tak właśnie wygląda fotografowanie. To jest cierpliwe obserwowanie, studiowanie, wyczekiwanie na odpowiedni moment, co dla wielu dzisiaj, przy wszechobecności nie tyle fotografowania, co cykania fotek bez pamięci, może wydawać się niezrozumiałe. Praca nad albumem to jest kilka lat pracy, żeby móc pokazać choćby takie zdjęcia jak te z wnętrza klatki schodowej Narodowego Teatru Starego czy secesyjnej klatki schodowej Domu Lekarskiego, zaprojektowanej przez Stanisława Wyspiańskiego, w której zachwyca zarówno witraż przedstawiający postać Apollina, jak i balustrada z motywem liści i kwiatów kasztanowca. Pomijam już fakt, że mało kto zna sam ten obiekt – nawet takich krakusów jest niewielu.

Z tego, co opowiadasz i jak opowiadasz, wynika, że Twemu fotografowaniu stale towarzyszą emocje.

Nie może być inaczej, każde zdjęcie niesie w sobie jakieś moje przeżycia. Np. to z cmentarza Rakowickiego – pokazujące niezwykły, biały pomnik-

-grobowiec dzieci utraconych, mający formę kołyski, nad którą płacze pochylony długoskrzydły anioł. Ten rozpaczający anioł jest mimo wszystko jakimś światełkiem nadziei w tym świecie, w którym dzieci nienarodzone są mordowane, w którym kobiety uciekają przed rodzeniem potomstwa. Bardzo poruszył mnie też inny pomnik na Rakowicach – znajdujący się w wojskowej części tego cmentarza, gdzie powstała niedawno kwatera „Wiernym synom Ojczyzny”. Składane są w niej szczątki żołnierzy podziemia niepodległościowego, o których ofierze krwi nie wolno nam zapomnieć, bo to są nasi wielcy bohaterowie, męczennicy polskiej sprawy.

Niedawno odkryłem też w bocznej kaplicy kościoła Dominikanów umieszczone tam, po konserwacji, stare malowidło na desce, ukazujące dwa kościotrupy z kosami – symbole śmierci. Przypominają nam one zarówno o przemijalności naszego ludzkiego życia, jak i o potrzebie – a nawet konieczności – trwania w wierności wartościom chrześcijańskim.

Niezwykłe są Twoje fotografie ukazujące podobizny polskich królów uwiecznione na nagrobkach wawelskich, które zwiedzający widzą przecież najczęściej tylko z profilu, a Ty pokazujesz je en face – na wprost.

Żeby móc takie portrety zrobić, musiałem się specjalnie „zainstalować”. Spędzałem w katedrze całe dnie. Szczególnie zachwyca mnie zawsze wykonany z czerwonego wapienia wizerunek króla Kazimierza III Wielkiego w stroju koronacyjnym, z głową okoloną długimi kręconymi włosami i przyozdobioną koroną. Podobnie piękny jest wykuty w czerwonobrunatnym kamieniu portret króla Kazimierza IV Jagiellończyka dłuta Wita Stwosza. Ale i wszystkie pozostałe podobizny naszych władców są zachwycające; mógłbym im się przyglądać bez końca i stale na nowo fotografować. Wszystkie te dzieła sztuki wawelskiej nadal kontempluję najchętniej w samotności. Zawsze też z wielkim wzruszeniem zatrzymuję się przy genialnym Czarnym Krucyfiksie królowej Jadwigi, o którym konserwatorzy mówili mi, że pod czarną, okopconą warstwą, którą przez stulecia utworzył dym ze świec w połączeniu z kurzem, ma wspaniałą gotycką polichromię.

Chodząc od wielu dziesięcioleci po Krakowie i podziwiając to nabrzmiałe historią miasto, jesteś również bardzo związany z jego tradycją. Co roku idziesz z aparatem w pierwszy czwartek Adwentu pod pomnik Adasia, żeby zachwycać się na nowo szopkami krakowskimi, a w oktawie Bożego Ciała udajesz się na Zwierzyniec, by utrwalać harce Lajkonika, który wyrusza spod kościoła Norbertanek.

Są to zwyczaje nieznane nigdzie indziej. Szopka krakowska to dzieło niepowtarzalne, nie ma czegoś podobnego na świecie, a zwyczaj jej budowania, o czym mało kto wie, rozpoczęli krakowscy murarze z przedmieść, m.in. ze Zwierzyńca – z ul. Królowej Jadwigi. Zanim ponownie w 1955 r. stanął na Rynku zniszczony przez Niemców pomnik Adama Mickiewicza, murarze-szopkarze zbierali się przy samym jego postumencie; pamiętam to dokładnie z pierwszej połowy lat 1950. Nie były to może tak wspaniałe dzieła jak dzisiaj, ale już wtedy różniły się od innych szopek i były inspirowane architekturą Krakowa.

Podobnie właśnie ze Zwierzyńca wychodzi pochód Lajkonika wraz z odtwórcami przebranymi za Tatarów, by zakończyć swe harce na Rynku Głównym. Rynek to także jedno z moich ulubionych miejsc i wcale nie przeszkadzają mi na nim budki-kramy ustawiane na czas świątecznych jarmarków ani krakowskie kwiaciarki, bo przecież to miejsce od swego zarania służyło handlowi. A poza tym kościół Mariacki, kościółek św. Wojciecha i Sukiennice od wieków budują na Rynku niepowtarzalny klimat, którego nie zniszczy nigdy – w co głęboko wierzę – najżarłoczniejszy nawet konsumpcjonizm. Kraków bowiem na przekór wszystkiemu niezmiennie pozostaje miastem świętych, którzy przez wieki naznaczali to miejsce i znaczą je również w czasach najnowszych – jak Adam Chmielowski, Faustyna Kowalska, Aniela Salawa, Jan Tyranowski, Karol Wojtyła – Jan Paweł II, Hanna Chrzanowska, Jerzy Ciesielski…

 

Tekst oryginalnie ukazał się w sierpniowym numerze pisma WPIS tu: https://bialykruk.pl/ksiegarnia/wpis

Zobacz również:  https://republikapolonia.pl/2025/06/27/zapraszamy-na-v-kongres-ssrp/

Website |  + posts

Comments

No comments yet. Why don’t you start the discussion?

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *