Wywiad z Łączniczką Powstania Warszawskiego Haliną Zwinogrodzką

Wywiad z Łączniczką Powstania Warszawskiego Haliną Zwinogrodzką

W obliczu debaty na temat niemieckich reparacji wojennych warto przypomnieć zeznania świadków tamtych wydarzeń.

 Maria Szonert Binienda

Panią Halinę poznałam w 2002 roku w Cleveland, Ohio.  Przyszła na promocję mojej książki zatytułowanej World War II through Polish Eyes. Książka ta opisuje losy młodej Polki imieniem Danuta, która w czasie wojny najpierw traci męża z rąk niemieckich oprawców, a następnie traci ojca z rąk sowieckich wyzwolicieli.  Halina to rówieśniczka Danuty.  Bardzo zainteresowała się książką o Danucie i poprosiła abym podjęła się napisania książki o jej wojennych losach i powojennej gehennie. Po krótkiej rozmowie okazało się, że w 1946 roku, w wieku 22 lat, Halina została skazana na karę śmierć przez komunistyczną bezpiekę i przeżyła gehennę w stalinowskich katowniach. Była to dla mnie wstrząsająca historia gdyż wówczas zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z rozmiaru prześladowań i represji jakie dotknęły po wojnie podziemie niepodległościowe. O tym mówiło się w tylko domu, tylko szeptem i z dala od dzieci. Jako pokolenie urodzone już po wojnie nie miałam więc żadnego dostępu do tych informacji ani w Polsce ani później na emigracji.

Z Panią Halina pracowałam blisko przez następnych kilka lat. Wprowadziła mnie w zupełnie nieznane tajniki wiedzy o młodych dziewczętach i dorosłych kobietach, które po wojnie przeszły przez nieludzkie ubeckie katownie Rakowieckiej, Fordonu i Inowrocławia. Przedstawiła w najdrobniejszych szczegółach swoje doświadczenia jak również doświadczenia jej bliskich koleżanek, ofiar stalinowskich oprawców.  W jej historii najbardziej fascynowało mnie połączenie bohaterki Powstania Warszawskiego z kryminalistką skazaną na śmierć przez rzekomo polskie władze państwa polskiego okresu stalinowskiego.

Historię Haliny opisałam w książce pt. Null and Void; Case Study on Comparative Imperialism, która ukazała się w Stanach Zjednoczonych, po angielsku, nakładem University Press of America. Poniżej przedstawiam wywiad jaki przeprowadziłam z Haliną Zwinogrodzką Junak po polsku na temat jej przeżyć związanych z Powstaniem Warszawskim.

Jak to się stało ze zaangażowała się Pani w działalność konspiracyjną w czasie wojny?

Do konspiracji wstąpiłam w 1943 roku w czasie, kiedy pracowałam w Warszawskiej Radzie Głównej Opiekuńczej (RGO), instytucji charytatywnej, która udzielała pomocy samotnym matkom z dziećmi. W RGO spotkałam się z ówczesnymi weterankami ruchu oporu z okresu pierwszej wojny światowej takimi jak siwiutka wówczas Senator Stefanią Kudelską o arystokratycznym sposobie bycia, Władą Bielicką, jak również z moimi rówieśniczkami, jak na przykład z Krysią Szulc.  Panowała wśród nas wspaniała atmosfera.  Czułyśmy się jak jedna wielka rodzina. Włada Bielicka była kobietą w średnim wieku, o surowym wyglądzie ale wielkim sercu. Ona to skierowała mnie w 1943 roku na kilkutygodniowe szkolenie paramilitarne prowadzone przez Związek Walki Zbrojnej.  Zajęcia odbywały się w prywatnych mieszkaniach.  Po ukończeniu tego kursu i złożeniu przysięgi wojskowej otrzymałam przydział do Oddziału Łączności Okręgu Warszawskiego pod dowództwem Kazimierza Malinowskiego pseudonim Mirski.

A czy nie bała się Pani represji?

Owszem. Bałam się. W tym czasie Włada Bielicka została aresztowana i osadzona w więzieniu Gestapo w Alei Szucha.  Pamiętam, ze chodziłam na Szucha, żeby podać jej paczkę ale niestety paczek dla niej nie przyjmowano.  Wkrótce potem wywieziono ją do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck i wszelki ślad po niej zaginął.  Przypuszczam, że tam zginęła.

Na czym polegała Pani praca w konspiracji?

Do czasu wybuchu powstania moja działalność konspiracyjna sprowadzała się głównie do przepisywania podziemnej prasy.  Przepisywałam na maszynie podziemne gazetki na cienkich bibułkach, co najmniej w pięciu kopiach. Robiłam to najczęściej wieczorem lub w nocy.  Aby stłumić hałas nakrywałam się razem z maszyną kocem i w ten sposób całymi godzinami przepisywałam bibule.  Mama nigdy nie przeszkadzała mi w tym zajęciu, prosiła jedynie, żebym nie paliła papierosów przy tej pracy.

Jak wyglądała sytuacja w Warszawie przed wybuchem Powstania?

Gdy nadeszło lato 1944 roku to był już piąty rok straszliwej hitlerowskiej okupacji.  W polskim społeczeństwie rosły nastroje buntu i zniecierpliwienia tym bardziej, że ze wschodu nadciągała sowiecka kontrofensywa. Atmosfera w Warszawie była bardzo napięta.  Żyło się jak na wulkanie. W powietrzu wisiał wybuch społeczny przeciwko niemieckim oprawcom.

W końcu pierwszego sierpnia nadszedł z utęsknieniem oczekiwany rozkaz.  Miałam stawić się na ulice Jasną 1 do Oddziału Łączności K-1 o godzinie piątej po południu!  Był to rozkaz od Mirskiego. O ile mnie pamięć nie myli rozkaz ten dostarczyła do mnie do domu łączniczka Magda, a mama mi go przekazała.  Tak zaczęło się powstanie!

Co Pani pamięta z tego pierwszego dnia Powstania?

Gdy stawiłam się na Jasną 1 zostałam przydzielona do plutonu łączności Komendy K-1 dowodzonego przez „Krzyśkę” czyli Marię Bańkowską.  W skład plutonu Krzyski wchodziły 43 łączniczki.  Większość z nich to absolwentki Gimnazjum Gepnerowej, dobrze wyszkolone harcerki z solidnym wyszkoleniem para-militarnym.  Ponieważ nie byłam absolwentką Gimnazjum Gepnerowej nie znałam większości łączniczek z mojego plutonu.  Jednak szybko przełamałam pierwsze lody, gdyż wszystkie byłyśmy bardzo przejęte wybuchem powstania. Wszystkie stawiliśmy się na Jasną z osobistymi tobołkami i z poczuciem wielkiej misji do wypełnienia.  To poczucie powagi sytuacji sprawiło, że szybko zaprzyjaźniłam się z nowymi koleżankami.  Przedstawiłam się jako Iwona gdyż taki był mój pseudonim w konspiracji.  Ten pseudonim często utrudniał mi życie w plutonie Krzyski gdyż okazało się, że była jeszcze jedna łączniczka o pseudonimie Iwona. W związku z tym często nas mylono.  Mam wrażenie, ze Krzyska do końca powstania nie zawsze wiedziała jak się nazywam. Znała mnie bardziej z widzenia niż z imienia. 

W jakim rejonie działał wasz pluton łączności?

Nasz pluton łączności podlegający Centrum Komunikacji K-1 mieścił się w Śródmieściu, w kamienicy firmy „Perun” powszechnie znanej w Warszawie jako budynek „Pod Orłem.”  Główne wejście do naszego budynku znajdowało się od strony skwerku, na którym wkrótce mieliśmy chować naszych kolegów i koleżanki.  Nasz pluton zajął praktycznie cały budynek włącznie z suteryną, w której znajdował się skład papieru. Centrum Komunikacji K-1 razem z plutonem telefonii mieściło się na Jasnej 6, zaraz naprzeciw naszego budynku. Dowódcą Centrum K-1 był Komendant Łączności Okręgu Warszawskiego „Robert” czyli Włodzimierz Nieścierowicz.  Szefem Pierwszej Kompanii Łączności, w skład której wchodził mój pluton, był „Mirski” czyli Kazimierz Malinowski.  Łączniczką Mirskiego była jego siostra a moja dobra koleżanka „Magda” czyli Halina Dębka.

Na powitanie zaopatrzeniowiec Ryszard Dębka rozdał nam biało-czerwone opaski. Pamiętam z jakim wielkim uszanowaniem odbieraliśmy te insygnia polskości, za które gotowe byłyśmy ponieść najwyższą ofiarę… Ryszard dostarczył nam też zapasy jedzenia oraz wojskowe umundurowanie składające się z czarnych spodni, czarnej bluzy oraz czapki furażerki.  Z Robertem współpracowała „Jaga” czyli Maria Irena Milewska. Najstarsza wśród nas oraz najwyższa rangą wojskową, porucznik Jaga była reporterką Wojskowej Służby Kobiet Okręgu Warszawskiego.

Na czym polegała Pani praca?

Pierwsze dni powstania spędziłyśmy na budowaniu barykad z płyt chodnikowych, tramwajów i czego tylko się dało. Wśród powstańców panował wspaniały nastrój. Upajaliśmy się widokiem lasu biało-czerwonych flag dekorujących okoliczne domy.  Żołnierze Armii Krajowej walczyli małymi grupami do dziesięciu żołnierzy.  Byli bardzo słabo uzbrojeni. Na ogół najwyżej jeden lub dwóch miało broń palną. Reszta szła do walki z gołymi rękoma.  Początkowo dochodziły nas jedynie pojedyncze strzały. Z czasem słychać było coraz więcej długich salw z rkm-ów.  Po paru dniach sporadyczne potyczki przerodziły się w bitwy oraz rozpoczęły się regularne niemieckie naloty bombowe. Walka toczyła się o każdy budynek, o każde skrzyżowanie.  Wkrótce nasi żołnierze przypuścili szturm na niemieckie posterunki, składy broni i centra komunikacyjne. 

Krzyśka utrzymywała surowa dyscyplinę w naszym plutonie. Jej głównym zadaniem było przydzielanie nadchodzących meldunków poszczególnym łączniczkom. Była to bardzo ważna i odpowiedzialna funkcja.  Musiała dokładnie rozważyć rodzaj trasy, predyspozycje łączniczki, jej doświadczenie, odporność na stres, jej warunki fizyczne, poczucie orientacji w terenie, i wiele innych czynników, wszystko po to aby zapewnić doręczenie meldunku i maksymalne bezpieczeństwo dla łączniczki.  Często były to decyzje na wagę życia lub śmierci. 

Jakimi trasami Pani chodziła jako łączniczka?

Trasy jakimi chodziliśmy były na ogół krótkie ale zawsze bardzo niebezpieczne. Najtrudniejszą ale też najczęściej używaną trasą było przejście przez Aleje Jerozolimskie na wysokości Kruczej, które prowadziło do Składnicy Meldunkowej „S.” Przejście to było pod nieustającym obstrzałem niemieckich snajperów strzelających z dachu budynku należącego przed wojną do Banku Gospodarki Krajowej.  Początkowo przeciągnięto sznur w poprzek ulicy i zawieszono na nim kukłę.  Najpierw wysyłało się kukłę, szła salwa strzałów, a potem biegła łączniczka. Niestety Niemcy szybko zwęszyli podstęp i trzeba było szukać innego rozwiązania.  Zaczęto więc kopać rów i obkładać przejście workami z piaskiem.  Niestety przejście to zawsze było niebezpieczne.  Tam właśnie zginęła jedna z naszych łączniczek, Miła czyli Ludmiła Krajewska.  Dostała postrzel w nerkę rozrywającą kulą.  Mimo tego śmiertelnego postrzału, zdołała doczołgać się na drugą stronę ulicy i ostatnim tchnieniem oddała meldunek ludziom komendantki Eli. Po jej śmierci Komendant Robert przedstawił Miłę do odznaki Virtuti Militari.

Ja chodziłam najczęściej z meldunkami do Centrali Komunikacyjnej Mirskiego mieszczącej się tuż obok gdyż znałam dobrze i Mirskiego i jego łączniczkę Magdę, której regularnie oddawałam bieżące meldunki. Często też chodziłam z meldunkami dla różnych dowódców i wówczas oddawałam meldunki do skrzynki kontaktowej na podstawie hasła. Tak więc dostarczałam meldunki dla Radwana, Radosława, Rumkiewicza, Żywiciela, Słuczani, Adwokata, Sławbora, etc. Dostarczałam też meldunki do centrum dowodzenia Armii Krajowej, które przenosząc się nieustannie w pewnym momencie mieściło się na Jasnej 9.  Pewnego dnia pamiętam Krzyśka wysłała mnie z meldunkiem do samego Komendanta Powstania Montera czyli Antoniego Chruściela.  Z wielkim przejęciem dostarczyłam mu ten meldunek osobiście.  Był to człowiek średniego wzrostu, o starannie przystrzyżonych siwych włosach i skupionym wyrazie twarzy. Sam jego wygląd wzbudzał zaufanie i szacunek. Pamiętam, że z przejęcia zasalutowałam mu lewą ręką. Zresztą salutowanie zawsze było moim problemem. Ilekroć miałam salutować oficerowi, z wrażenia zawsze myliły mi się ręce.

Jak wyglądało morale wśród powstańców?

W pierwszych tygodniach powstania odnosiliśmy na tyle znaczne sukcesy, że Niemcy zaczęli się wycofywać na zachód. Wycofując się ze Śródmieścia, wygarnęli ludność cywilną z budynków wzdłuż Alej Jerozolimskich i pędzili ich przed swoimi czołgami i wozami, używając tych Polaków jako ludzkie tarcze dla swojej ochrony.

Do połowy sierpnia w Śródmieściu było stosunkowo spokojnie. Ale 15-go sierpnia pamiętam straszliwy huk, zgrzyt i wielki pożar kamiennicy naprzeciw naszego budynku. Kilka ogromnych bomb zapalających zwanych potocznie krowa lub szafą uderzyło w kamienicę po przeciwległej stronie ulicy Jasnej.  Był to budynek zamieszkały wyłącznie przez ludność cywilna. Płynny fosfor zalał cały budynek, a jego mieszkańcy płonęli żywcem na naszych oczach.  Z trudem udało nam się ugasić pożar bo napalm jaki oblał cały budynek można było gasić jedynie piaskiem.  Zginęło wtedy kilkadziesiąt osób, w tym zarówno dzieci jaki i starcy. Pamiętam, ze chowaliśmy ich zwęglone zwłoki na skwerku przed naszym budynkiem.

Innym razem z kolei bomba składająca się z cienkich fosforowych patyczków o długości około poł metra wpadła do naszej suteryny gdzie mieścił się znaczny skład papieru. Z wielkim trudem udało nam się ugasić ten pożar, zasypując go workami piasku.

Jaki był największy sukces powstańców?

Myślę, że zdobycie budynku PASTy było takim symbolem naszego zwycięstwa. Dwudziestego sierpnia nasi powstańcy odbili PASTE, czyli centrum niemieckiej komunikacji. Było to jedno z największych zwycięstw powstania.  Po tym zwycięstwie niestety było już tylko gorzej. Tereny kontrolowane przez powstańców zaczęły się kurczyć.  Objawiało się to w naszym plutonie mniejszym zapotrzebowaniem na łączniczki. Wiele z nas siedziało bezczynnie czekając na zlecenia.

W tym czasie Krzyska wybrała spośród nas kilka silniejszych łączniczek na szkolenie do pracy w kanałach.  Stare Miasto upadało i wkrótce rozpoczęła się ewakuacja kanałami ludności ze Starego Miasta do Śródmieścia.  Cale szpitale były ewakuowane. Dla wielu dostać się do włazu kanałowego było kwestia życia i śmierci gdyż Niemcy likwidowali wszystkich, którzy wpadli w ich ręce.  Nie tylko wejście do kanału stanowiło problem ale również wyjście.  Włazy w Śródmieściu mieszczące się na Nowym Świecie i na Wareckiej były pod nieustannym obstrzałem.

Jak sobie radziliście z napływem ludności ze Starego Miasta?

W piwnicy naszej kamiennicy umieszczaliśmy rannych, których przetransportowano ze Starego Miasta.  Niestety, wkrótce po tej przeprowadzce, a było to około czwartego września, kolejna bomba uderzyła w róg naszego budynku, przebiła się przez parę pięter i wybuchła w piwnicy gdzie znajdowali się ranni.  Zginęli wtedy prawie wszyscy. Uratowały się tylko dwie osoby.  Jedna z sanitariuszek przybiegła szukać w ruinach swojej siostry z niemowlęciem.  W straszliwych zgliszczach znalazła jedynie małą dziecięcą rączkę.

Czwartego września pluton nasz przeniósł się na Nowogrodzką 4.  Następnego dnia jedna z naszych łączniczek Dasia została śmiertelnie ranna gdy idąc z meldunkiem została przywalona płonącym balkonem.  Zmarła wkrótce potem na rękach naszych koleżanek. Umierała od poparzenia w straszliwych cierpieniach.  Jej męczeńska śmierć zrobiła przerażające wrażenie na nas wszystkich.

Czy zagraniczna pomoc dla powstańców była zauważalna?

Około 13 września Sowieci dokonali pierwszych zrzutów żywności dla powstańców. Niestety puszki z mielonym mięsem zrzucane były z samolotów jak pociski. W efekcie rozpryskiwały się uderzając o ziemie i nie było z nich żadnego pożytku.  Wkrótce potem amerykańskie samoloty pojawiły się nad Warszawa.  Niestety w tym czasie rejony powstańcze były tak okrojone, że wiele zrzutów lądowało na terenach zajętych przez Niemców.  Nawet zrzuty broni, które dostawały się w nasze ręce na ogół były nie kompletne gdyż cześć broni lądowała w naszym rejonie a część u Niemców. W efekcie trudno było złożyć otrzymaną broń gdyż zawsze czegoś brakowało.  Największy pożytek mieliśmy ze spadochronów amerykańskich.  Zrobione one były z bardzo wytrzymałego nylonu. Rzucaliśmy się na ten materiał gdyż bardzo się przydawał w szpitalach. 

Jak radziliście sobie z żywnością?

W połowie września zaczęło brakować nam jedzenia i głód dawał się mocno we znaki. Utrzymywaliśmy się przy życiu ze zboża wcześniej odbitego przez powstańców z browaru Haberbusza.  Pamiętam, że w tym czasie Krzyska często zwalniała mnie do domu gdyż pracy było mało a do domu miałam dwa kroki -z Nowogrodzkiej na Kruczą. W domu mama przebierała i mieliła zboże, które jeszcze jej zostało i w ten sposób zaspakajaliśmy głód.  Pamiętam też, że mama gdzieś zdobyła rabarbar i przyprawiała go resztkami cukru.  Był to wówczas ogromny przysmak.

22 wrzesnia Krzyska oddelegowała mnie do Komendanta Sławbora czyli Jana Cergowskiego, który był komendantem Środmieścia.  Gdy stawiłam się do Sławbora miałam wysoką gorączkę gdyż dostałam wielkiego czyraka w nosie i miałam ogólną infekcję.  Sławbor ocenił mój stan jako bardzo zły i odesłał mnie do domu.

I tak dotrwaliście do kapitulacji. Czy pamięta Pani jak to było?

Tak, dzień kapitulacji pamiętam szczególnie dobrze. Pamiętam jak siedzimy razem z Krysią Szulc, moją przyjaciółką z RGO, na parapecie okna i zanosimy się płaczem. Było to na klatce schodowej jakiejś kamiennicy.  Wyrzucaliśmy sobie wtedy, że za mało zrobiłyśmy aby uratować powstanie, że za mało zdeterminowanie walczyłyśmy.

Jak z perspektywy lat ocenia Pani wybuch Powstania?

Nigdy nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Powstanie było nam potrzebne.  To była historyczna konieczność.  Przypuszczam, że gdyby pierwszego sierpnia 1944 roku nie podjęto formalnej decyzji rozpoczęcia powstania to ludność Warszawy stanęłaby przeciw niemieckiemu okupantowi samoistnie.  Wtedy, w początkach sierpnia 1944 roku, nie sposób było powstrzymać naszego pragnienia odzyskania godności, wolności i nadziei na lepszą przyszłość.

Co się działo z Panią po upadku Powstania?

Miałam dylemat czy iść do niewoli jako jeniec wojenny z oddziałem Krzyski czy iść razem z mamą i ludnością cywilna?  Zdecydowałam się na wymarsz z ludnością cywilną przez Mokotów, ulicą Raszyńską do Ursusa i Pruszkowa. Tak jak wszyscy zostaliśmy skierowani do Dulagu 121 czyli obozu przejściowego w Pruszkowie. Udało mi się wychodzić z Warszawy jako osoba cywilna razem z moją mamą i siostrą. W obozie w Pruszkowie zostaliśmy poddane selekcji. Młodych ludzi takich jak ja selekcjonowano do wywózki do Niemiec.  Zostałam odłączona od mamy i młodszej siostry i skierowana do grupy młodych ludzi. Jednak dzięki pomocy polskiego personelu opiekuńczego z Czerwonego Krzyża, udało mi się pod przebraniem wrócić do grupy mamy i siostry. Grupa ta składała się głównie ze starszych ludzi i kobiety z dziećmi. Zostaliśmy załadowani do pociągu i wysłani o w stronę Krakowa. O ile pamiętam wyładowano nas w miejscowości Charsznica.

Po paru miesiącach tułaczki znalazłyśmy się w Rawie Mazowieckiej a potem w Domaniewicach. Jednak na wiosnę 1945 roku Sowieci ogłosili pobór do wojska, który obejmował mój rocznik, to jest rocznik 1924.  W obawie przed sowieckim poborem wyjechałam do Warszawy z nadzieją, że w ruinach miasta uda mi się przeczekać pobór.

Jak wyglądała Warszawa po powrocie?

To bardzo trudno opisać. To było jedno wielkie morze ruin. Dramat na niewyobrażalną skalę. 

Po powrocie pierwsze kroki skierowałam do skrzynki kontaktowej z okresu okupacji, to jest do mieszkania Państwa Rogowskich na ulicy Kruczej.  Zastałam tam Basie Rogowska, która powróciła z partyzantki na wschodzie oraz jej matkę. Ojciec Basi przeżył powstanie ale gdy wrócił do Warszawy zaginął bez śladu w lutym 1944 roku.  Nikt wówczas nie wiedział co się z nim stało. Jedynie po latach okazało się, że Sowieci złapali go przed jego domem i wywieźli do ciężkiej pracy w kopalniach Syberii gdzie wkrótce zmarł.

U Basi Rogowskiej spotkałam Tomka Ostoję Gajewskiego oraz Staszka Karolkiewicza. Obaj właśnie wrócili z partyzantki na wschodzie gdzie biorąc udział w Akcji Burza doświadczyli sowieckiego bicza i byli zdeterminowani walczyć o niepodległość Polski do końca.  Jako członkowie Armii Krajowej wszyscy narażeni byliśmy na sowieckie represje. Mieliśmy więc tylko dwie opcje: albo uciekać na zachód albo kontynuować walkę.  Wszyscy zdecydowaliśmy się kontynuować walkę i zasililiśmy szeregi podziemia niepodległościowego.

 

Książka Null and Void; Case Study on Comparative Imperialism zawiera pełną historię Haliny Zwinogrodzkiej Junak, ze szczególnym uwzględniemiem jej losów między 1945 a 1953 rokiem. 

https://www.amazon.com/Null-Void-Poland-Comparative-Imperialism/dp/0761840281

Website | + posts

Comments

No comments yet. Why don’t you start the discussion?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *