Byliśmy największym zgrupowaniem w Powstaniu
Niemcy nie zdobyli żadnej z naszych redut
Z kpt. JANUSZEM WALĘDZIKIEM „Czarnym”, łącznikiem rotmistrza Witolda Pileckiego, rozmawia dr Monika Makowska
Panie kapitanie, Pańskie życie w szczególny sposób związało się z Warszawą. Jak Pan zapamiętał wybuch wojny?
Kpt. Janusz Walędzik: Jestem rodowitym warszawianinem, w momencie wybuchu wojny miałem 9 lat. We wrześniu 1939 r. miałem zacząć naukę w II klasie szkoły powszechnej przy ul. Miedzianej 8, ale już pierwszego dnia wojny Niemcy rozpoczęli bombardowanie Warszawy ze sztukasów [Junkers Ju 87 Stuka, w nalotach brały też udział bombowce Heinkel He 111]. Zaczęły się wybuchy i pożary, więc siłą rzeczy nie poszedłem do szkoły. Mieszkałem wtedy z rodzicami na Woli, w jednej z kamienic przy ulicy Twardej; na parterze był magiel. Akurat tam byłem, kiedy nadleciały sztukasy i zrzuciły bomby. Uratowałem się, ale podmuch był tak silny, że odrzucił mnie o ładnych parę metrów. Kamienica częściowo się zawaliła. Niestety jedna z tych bomb uderzyła pod sienią, gdzie schronili się ludzie ewakuujący się z Warszawy. To była masakra, wiele z tych osób zginęło na miejscu, byli też ranni. Po kapitulacji Warszawy przenieśliśmy się na ulicę Sienną.
Tragiczne przeżycia już na samym początku wojny. Czym się Pan zajmował w czasie okupacji? Działał Pan w konspiracji?
Na konspirację byłem jeszcze za młody, ale kontynuowałem naukę, bo moja szkoła przy ul. Miedzianej nadal funkcjonowała; szkołom powszechnym Niemcy zezwalali na działalność. Nasza wychowawczyni, ryzykując życiem, uczyła nas historii Polski; groziło za to co najmniej zesłanie do KL Auschwitz. Podjąłem też pracę – sprzedawałem gazety i papierosy na ulicy; trzeba było jakoś pomóc, bo jedynym żywicielem rodziny był mój ojciec; pracował jako kolejarz na Dworcu Wschodnim. W konspiracji działał mój starszy brat Rajmund; miał pseudonim “Faraon”.
Do Powstania dołączył Pan jako ochotnik.
Pierwszego sierpnia, kiedy mój brat wyruszył do swojego punktu koncentracji w Alejach Jerozolimskich róg Żelaznej, to ja po prostu za nim poleciałem. Dotarłem do lokalu kontaktowego, no i mnie przyjęli. Tak stałem się łącznikiem i żołnierzem Zgrupowania „Chrobry” [od 5 sierpnia „Chrobry II”]. Byłem zwinnym, bardzo wysokim chłopakiem, tacy byli potrzebni do przenoszenia meldunków, broni, amunicji i butelek z benzyną. Przyjąłem pseudonim „Czarny”, bo miałem ciemne włosy i karnację; już w szkole tak na mnie wołali.
Okazało się, że do punktu koncentracji przybyło mnóstwo moich starszych kolegów ze szkoły; oni służyli w Szarych Szeregach. Któryś z nich krzyknął „O, Czarny jest z nami!” – i już zostałem „Czarnym”. Mjr „Lig” (Leon Nowakowski) przydzielił mnie do I batalionu; byłem w 3. kompanii w 2. plutonie.
Zgrupowanie Chrobry II nie miało tradycji okupacyjnej. Powstało dopiero 1 sierpnia, zaimprowizowane przez mjr. „Liga” z tych żołnierzy AK, którzy nie dotarli do swoich macierzystych oddziałów; kwatera dowództwa zgrupowania mieściła się na ulicy Twardej 40. Dowódcą mojej 3. kompanii był por. Zbigniew Jerzy Brym „Zdunin”, natomiast I batalionem dowodził kpt. „Lech Żelazny” (Tadeusz Przystojecki). W „Chrobrym II” było dwóch „Lechów”, a zatem trzeba było ich jakoś odróżnić.
Jednemu z nich nadali więc pseudonim „Lech Żelazny”, bo działał w rejonie ulicy Żelaznej, natomiast dowódca II batalionu, kpt. Wacław Zagórski, otrzymał pseudonim „Lech Grzybowski”, od działania w rejonie ulicy Grzybowskiej. Byłem w batalionie „Lecha Żelaznego”. Nazwa Zgrupowania „Chrobry II” wzięła się stąd, iż okazało się, że na Woli walczy już batalion „Chrobry” [pod dowództwem mjr. Gustawa Billewicza „Sosny”]. Tak więc dla odróżnienia tamten został „Chrobrym I”, a my „Chrobrym II”. Mój brat był ze mną w batalionie „Lecha Żelaznego”, ale w innym plutonie.
Rzeczywiście w dość niezwykły sposób stał się Pan żołnierzem AK. A jak Pan zapamiętał pierwsze chwile Powstania?
Tamtego pierwszego sierpnia 1944 r. po prostu nie da się zapomnieć. Kiedy szedłem za moim bratem do punktu koncentracji, widziałem, jak ludność cywilna gremialnie wyszła na ulice. Ile to było radości, entuzjazmu, ludzie śpiewali, krzyczeli, wiwatowali na widok powstańców! I na każdym budynku wywieszali biało-czerwone flagi. W pierwszych godzinach Powstania polska flaga zawisła też na Prudentialu. To był wtedy najwyższy budynek w Warszawie, więc doskonale ją było widać w całym Śródmieściu Północnym.
My, żołnierze Zgrupowania „Chrobry II”, zajmowaliśmy olbrzymi teren, od Alej Jerozolimskich, poprzez Towarową, Sienną aż do Chłodnej i placu Grzybowskiego. Niemcy atakowali codziennie. Skierowali przeciwko nam zarówno czołgi, jak i artylerię oraz piechotę.
Ostrzał naszych pozycji trwał najczęściej od wczesnych godzin porannych. Nigdy jednak nie udało im się ani przedostać do naszych barykad, ani zdobyć naszych redut na Dworcu Pocztowym, w Domu Kolejowym, w Zakładach Bormana i Hartwiga.
Obroniliśmy je. Jednak w pierwszych dniach Powstania główne uderzenie niemieckie było skierowane na Wolę sąsiadującą z naszym Śródmieściem Północnym. Niemcy skierowali na nią ponad 50 tys. żołnierzy – z Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Hermann Göring”, z Pułku Specjalnego SS „Dirlewanger” oraz z brygady RONA; całość podlegała SS-Gruppenführerowi Heinzowi Reinefarthowi.
Byli świetnie uzbrojeni. Mieli bardzo dużo amunicji, znakomitą broń, no i przede wszystkim czołgi, głównie pantery [Pan- zerkampfwagen V Panther (Sd.Kfz.171)]. Poza tym, ponieważ powstańcom nie uda- ło się 1 sierpnia zdobyć lotniska na Okęciu, Niemcy sprowadzili tam swoje bombowce Junkers Ju-87, ale, co ciekawe, mieli tylko cztery maszyny. Mogli jednak wracać na lotnisko, ładować nowe bomby i znów le- cieć nad Warszawę, żeby bombardować powstańcze pozycje.
Tak więc w pierwszych dniach Powstania Niemcy atakowali głównie Wolę, to ją chcieli przede wszystkim zdobyć. Na Woli walczyły takie powstańcze oddziały jak: „Parasol”, „Zośka”, „Miotła”, „Pięść”, „Chrobry (I)”, „Gozdawa” i część „Wigier”, która w pierwszych godzinach przeszła na Wolę. Na Woli walczyło więc sporo powstańców, ale siły były jednak nierówne, bo nie mieli tak znakomitego uzbrojenia jak Niemcy. Pierwsze moje powstańcze zadanie bojowe polegało na przedarciu się na Wolę.
W celu rozpoznania sił niemieckich?
Dokładnie. Na początku Powstania por. „Zdunin” wezwał mnie do siebie; ja i mój kolega Stefan [ps. „Zawada”] otrzymaliśmy rozkaz przedostania się na Wolę. Mieliśmy zorientować się, gdzie są powstańcy, a gdzie Niemcy, bo nasze dowództwo nie miało wtedy w tej kwestii rozeznania. Było tak dlatego, że po zdobyciu niemieckich magazynów na Stawkach walczący na Woli powstańcy ubrali się w zdobyczne niemieckie panterki i hełmy, przez co wyglądali jak Niemcy.
Różniliśmy się od naszych nieprzyjaciół tylko biało-czerwonymi opaskami na hełmach, podobnie jak tymi noszonymi na ramieniu. Początkowo zakładaliśmy te opaski na lewe ramię, ale niestety Niemcy to zauważyli i też zaczęli tak je zakładać, po to, żeby przedostawać się na polską stronę. Dlatego płk „Monter”, [Antoni Chruściel, dowódca Okręgu AK Warszawa, dowódca całości sił powstańczych, od 14 września 1944 r. generał brygady] wydał rozkaz, żeby nosić opaski na prawym ramieniu – do tej pory moją powstańczą opaskę noszę w taki sposób.
Wracając do naszego zadania; nie miałem wówczas żadnej broni, ale sporo ode mnie starszy „Zawada” (miał dwadzieścia parę lat) był uzbrojony w błyskawicę, polski pistolet maszynowy konspiracyjnej produkcji; w magazynku mieściło się 30 naboi. To była świetna broń, naprawdę bardzo dobra, nieco podobna do niemieckiego schmeissera.
Por. „Zdunin” nie puścił mnie jednak tak zupełnie bez broni; dał mi dwa granaty. Zadowolony schowałem je do kieszeni i zgodnie z rozkazem udaliśmy się na Wolę. Szliśmy różnymi uliczkami, jak najbliżej Niemców, tak jednak, żeby nie wpaść w ich ręce. Doszliśmy do tego miejsca na Grzybowskiej, w którym jest teraz Muzeum Powstania Warszawskiego [wtedy mieściła się tam Elektrownia Tramwajów Miejskich] i przedzieraliśmy się dalej. Dość daleko doszliśmy.
Cała Wola była w ogniu. Wszystko się paliło, od dymu pożarów nie było jak oddychać; na zdobytym terenie Niemcy wszystko palili i niszczyli, a ludzi wypędzali z domów. Mężczyzn najczęściej brali od razu pod mur i na miejscu rozstrzeliwali, nie oszczędzali też kobiet, dzieci i starców. To było potworne, jak oni palili Wolę, jak mordowali jej mieszkańców… Na ulicach widzieliśmy setki pomordowanych osób.
Byliście zatem świadkami rzezi Woli… Wstrząsające przeżycie dla tak młodych ludzi, a niedługo później po raz pierwszy w Powstaniu walczyliście z bronią w ręku.
Doszliśmy do jednej z kamienic. Oficyny były już spalone, ale udało nam się dojść po gruzach do okien na parterze. Wyjrzeliśmy na podwórko; to było takie typowe podwórko-studnia, na środku którego był ogródek z kapliczką z figurą Matki Bożej. Jeszcze przed wybuchem wojny Warszawiacy budowali takie kapliczki. W czasie okupacji i Powstania wieczorem, po zamknięciu bram, ludzie schodzili na dół i przy nich śpiewali i modlili się. Do dziś jest w Warszawie co najmniej kilkanaście takich kapliczek. Kiedy więc wyjrzeliśmy na to podwórko, zobaczyliśmy, że pod kapliczką stało czterech Niemców z SS; wśród tych, którzy walczyli z nami w Powstaniu, najwięcej było SS-manów, Wehrmachtu było znacznie mniej.
W każdym razie my widzieliśmy tych Niemców, ale oni nas nie zauważyli. Jeden z nich, najstarszy stopniem, trzymał w rękach rozłożoną mapę Warszawy, pozostali w nią patrzyli. Wszyscy czterej byli świetnie uzbrojeni; mieli pistolety maszynowe MP, pistolety samopowtarzalne parabellum, mnóstwo amunicji, mieli też hełmy. No i co tu zrobić? Szybko się wycofać, żeby nas nie zobaczyli? „Zawada” wpadł jednak na brawurowy pomysł.
Powiedział do mnie: „Słuchaj ‘Czarny’, przecież oni stoją tyłem do nas i nie wiedzą, że tu jesteśmy. Zrobimy tak: ja krzyknę do nich ‘Hände hoch!’, a jak oni się odwrócą, wtedy ty rzucisz w nich granatem, a ja puszczę po nich serię z błyskawicy”. I dokładnie zrobiliśmy. Do dziś pamiętam ten moment, kiedy rzuciłem granatem w tę grupę SS-manów. Ten huk, ten wybuch, to było tak silne… Poza tym ten ogień, dym. Tego nie da się zapomnieć. Zaskoczenie było pełne, żaden z SS-manów nie zdążył sięgnąć po broń, po prostu padli, kiedy Stefan strzelał do nich z błyskawicy.
Wyskoczyliśmy z tego parteru i biegiem do nich. Przede wszystkim chcieliśmy im zabrać broń i maksymalną ilość amunicji, a także dowiedzieć się, kim byli.
Stefan sięgnął do kieszeni najstarszego stopniem Niemca (był w stopniu Sturmbannführera, czyli majora) i zabrał mu portfel, odebrał mu też mapnik. Co więcej, zabity przez nas Sturmbannführer SS miał przypięte do munduru na piersi trzy odznaczenia niemieckie; jedno z nich to był krzyż przyznawany niemieckim żołnierzom za udział w agresji na Polskę w 1939 r. Stefan zerwał mu to odznaczenie i schował je do kieszeni. Okazało się, że jedna z kul „Zawady” przestrzeliła ten krzyż! To było bardzo symboliczne. Zaczęło się jednak robić niebezpiecznie, bo inni Niemcy usłyszeli strzelaninę. Zauważyliśmy, że zbliżają się do tego podwórka. Był czas najwyższy wiać. Wycofaliśmy się zatem tą samą drogą przez wypalony parter i uciekliśmy.
Niemcy was nie złapali?
Nie, nie złapali. Słyszeliśmy, jak strzelają, ale byliśmy już za daleko, żeby mogli nas dopaść. Świetnie znaliśmy miasto.
Wróciliśmy na ulicę Towarową, tam gdzie była nasza barykada i oddaliśmy por. „Zduninowi” mapnik i portfel. Z broni, którą znaleźliśmy przy zabitych SS-manach, wzięliśmy dwa pistolety maszynowe i amunicję do nich. Więcej nie daliśmy rady, było to za ciężkie. Oddaliśmy tę broń naszemu dowódcy do rozdysponowania.
Porucznik otworzył przy nas portfel, znalazł dokumenty. Do dziś pamiętam, że ten Niemiec był rodem z Hamburga. Było też w tym portfelu jego zdjęcie z żoną i córeczką, taką ok. 7–8 lat. Vati nie wrócił do Vaterlandu. Było nie było, przyjechał do Warszawy mordować Polaków. Jak jest wojna i wróg nas atakuje, to należy do niego strzelać, prawda?
Oczywiście, zwłaszcza że postąpiliście honorowo; nie strzelaliście w plecy, tylko pozwoliliście Niemcom spojrzeć śmierci w oczy.
Chciałabym też zapytać o jedno z najbardziej poruszających zdarzeń w Pańskim powstańczym szlaku bojowym. W jakich okolicznościach poznał Pan rtm. Witolda Pileckiego?
Rotmistrz zgłosił się jako ochotnik do mjr. „Liga” 2 sierpnia. Walczył m.in. o fabrykę Czajkowskiego na Woli, a później brał udział m.in. w zdobyciu Dworca Pocztowego, Domu Turystycznego i Wojskowego Instytutu Geograficznego.
W początkowych dniach Powstania, rotmistrz walczył w składzie kompanii NSZ-AK „Warszawianka”, a 11 sierpnia płk „Monter” zadecydował o włączeniu „Warszawianki” do „Chrobrego II” jako pierwszej kompanii batalionu „Lecha Żelaznego”.
W ten sposób znalazłem się w jednym batalionie z rotmistrzem. Zostałem jego osobistym łącznikiem. Był bardzo mądrym dowódcą. Jeśli trzeba było wysłać powstańczy patrol, nigdy nie posyłał nas na pewną śmierć. Nigdy nas niepotrzebnie nie narażał. Robił wszystko, żeby nas ochronić, żeby żaden z nas nie poległ. I co ciekawe, zawsze był elegancko ubrany. Do Powstania poszedł w swoich oryginalnych wojskowych oficerkach!
To był wspaniały człowiek. Każdemu pomagał, z każdym porozmawiał, można z nim było pogadać o wszystkim. Pomimo tych potwornych powstańczych warunków i ciężkich walk o Warszawę zawsze był uśmiechnięty.
Rotmistrz był dojrzałym mężczyzną, wy byliście bardzo młodzi. Jak się do niego zwracaliście?
Przede wszystkim „panie rotmistrzu”, a później „panie dowódco”; każdy chłopak wiedział, jak się do niego zwracać. Rotmistrz był naprawdę bardzo fajny, nie czuło się jakiegoś niepotrzebnego dystansu.
I przenosił Pan jego meldunki do por. „Zdunina”?
Tak, i od niego, i do innych kompanii, a nawet do innych zgrupowań. Przenosiłem też butelki z benzyną, broń i amunicję. Zdarzało się, że trzeba ją było szybko dostarczyć na barykadę, która w danym momencie była silnie atakowana przez Niemców. Bardzo często trzeba to było robić pod ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych, bo Niemcy od wczesnych godzin porannych ostrzeliwali nasze pozycje.
Jak wyglądało przedzieranie się z meldunkami przez niemiecki ostrzał?
Byłem bardzo wysokim, szczupłym i zwinnym chłopakiem, łatwo więc mi było przedostawać się przez barykady, a do tego znałem wszystkie ulice warszawskie. Barykady były zbudowane w taki sposób, że czołg nie mógł przejechać, ale z boku zawsze była zostawiona dziura, tak na pół metra odległości, żeby powstańcy mogli przechodzić. I ja z tego korzystałem. I zawsze mi się udawało.
Z czego były budowane barykady? Z płyt chodnikowych?
Wszystko, co mogło się przydać, było na barykadach. I meble, i wozy tramwajowe, ogólnie mnóstwo starych rzeczy.
Najlepiej rzeczywiście nadawały się płyty chodnikowe. Cywilni mieszkańcy Warszawy wyrywali je z trotuarów i układali z nich solidną zaporę. Kilkanaście takich płyt, jedne na drugich, i żaden niemiecki czołg nie był w stanie przejechać przez taką barykadę. Nie mógł jej też rozwalić.
A kiedy czołg był unieruchomiony, to można go było zaatakować, np. butelkami z benzyną.
Nasze szanse na walkę z czołgami jeszcze wzrosły, gdy zaczęły się zrzuty. Nad Warszawę nadlatywały polskie i angielskie halifaxy i liberatory, zrzucały zasobniki, a w nich broń, amunicję, lekarstwa, środki opatrunkowe, żywność etc.
Najcenniejsze były brytyjskie piaty, które świetnie nadawały się do niszczenia czołgów. Piat trochę przypominał karabin maszynowy, ale w rzeczywistości był granatnikiem. Miał bardzo grubą lufę, amunicja też była pokaźnych rozmiarów. Na odległość do 150 metrów był niezawodny. Trafiony takim pociskiem czołg po prostu się rozlatywał i stawał w płomieniach. Niemcy otwierali wieżyczkę, wyskakiwali i uciekali. Wtedy koledzy sobie nie żałowali, osłonięci barykadą strzelali do nich. Dlatego też, jak Niemcy zorientowali się, że mamy piaty, zabronili załogom swoich czołgów podjeżdżać zbyt blisko barykad.
Przeciwko czołgom używaliśmy też granatów – trzeba było rzucać całą wiązkę czterech sztuk. Podobnie używaliśmy butelek z benzyną. Najważniejsze było, żeby wycelować w miejsce z tyłu za wieżyczką, gdzie znajdowały się klapy osłaniające otwory wentylacyjne; przecież załoga nie mogła być odcięta od powietrza, podobnie jak silnik. Gdy trafiło się w to miejsce butelką i ona pękła po uderzeniu w pancerz, benzyna się rozlewała, zapalała i wlewała do środka przez otwory wentylacyjne. Wtedy Niemcy musieli uciekać z czołgu.
Jeśli chodzi o broń, to mieliśmy też słynne visy. To były niezawodne, przedwojenne polskie pistolety [produkowane od 1930 r.]. Były podobne do amerykańskich coltów M1911, ale Niemcy takiej broni jak nasz Vis nie mieli. Kiedy więc zajęli Warszawę i przejęli nasze fabryki broni, to po wejściu do nich odnaleźli projekty i produkowali visy na własne potrzeby, tylko inaczej je nazywali [Pistole 35(p)].
Nasze visy były produkowane konspiracyjnie, z części wynoszonych z fabryk. Mieliśmy też steny, ale najwięcej jednak było butelek z benzyną i granatów własnej produkcji, czyli filipinek i sidolówek.
Oczywiście zdobyczne granaty niemieckie, tzw. tłuczki, też mieliśmy; najwięcej mieliśmy broni zdobytej na Niemcach, np. peemów czy też parabelek.
Czy Niemcy używali w Śródmieściu przeciwko wam goliatów?
Używali. Goliat to była tzw. mina samobieżna. Niemcy podjeżdżali pod barykady, ale czołg zatrzymywał się w pewnej odległości i wtedy wypuszczali podpiętego do niego goliata. Miał napęd elektryczny, dlatego ciągnął za sobą kable. Był na niego sposób. Trzeba było się do niego podczołgać i przeciąć ten kabel, wtedy goliat przestawał być groźny. Koledzy często tak robili. Można było potem wyładować trotyl i zrobić z niego na przykład filipinki. Dużo tam było tego trotylu, tak chyba ze 100 kg. Jeśli więc wybuchał, to była potworność.
Był Pan nie tylko łącznikiem, ale walczył też Pan z bronią w ręku.
Tak, jak już nastąpiły zrzuty, dostałem broń – brytyjski pistolet i zrobiłem z niego dobry użytek. Miałem koleżankę Hanię, z którą byłem bardzo emocjonalnie związany. Była bardzo odważna. Jeszcze przed Powstaniem dorabialiśmy sobie w tramwajach śpiewaniem piosenek.
Pewnego razu napluła ona w twarz Niemcowi, który dał jej monetę. Niemiec się wściekł, sięgnął po pistolet, ale w tym momencie tramwaj zatrzymał się na przystanku, a ja szybko wyciągnąłem Hanię z wagonu i uciekliśmy.
Podczas Powstania Niemcy zbombardowali dom, w którym ona mieszkała. Znalazłem ją tam ciężko ranną; zdążyliśmy się pożegnać, umarła w moich objęciach. Płakałem, nie mogłem się pogodzić z jej śmiercią. Chodziłem po barykadach, w najbardziej niebezpieczne miejsca, aż koledzy mówili: „Zejdź, bo cię ustrzelą!”. I w końcu niemal wpadłem na jakiegoś Niemca. Zauważył mnie, sięgnął po pistolet maszynowy, ale ja byłem szybszy. Oddałem strzał i wtedy zobaczyłem strach w oczach tego Niemca, który właśnie ginął. Miałem niezłą satysfakcję, że ostatnią rzeczą, którą on widział, był młody chłopak, Polak, w zdobycznej niemieckiej panterce i z brytyjskim pistoletem w ręku. Kiedy umarł, powiedziałem:
„Haniu, to za ciebie”.
Poruszająca historia… Wiem, że podczas pełnienia służby łącznika wielokrotnie umknął Pan śmierci.
Mam takie szczególne, bardzo osobiste wspomnienie, którego bardzo lubią słuchać harcerze i młodzież szkolna. Otóż w czasie Powstania włóczyło się po Warszawie, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, bardzo wiele bezpańskich psów, których właściciele zginęli. Któregoś dnia, kiedy już byliśmy na placówce w Zakładach Hartwiga, por. „Zdunin” wezwał mnie do siebie i powiedział: „‘Czarny’, leć tam przed naszą placówkę (była ogrodzona), usiądź sobie na schodkach, obserwuj i słuchaj, co się dzieje. Jakby jechały niemieckie czołgi, albo Niemcy nadchodzili, żebyś zaraz dał znać”.
Poszedłem więc na te schody, usiadłem i zacząłem pełnić służbę obserwatora. W pewnym momencie przybiegł do mnie nieduży czarny piesek, usiadł przede mną i zaczął się na mnie patrzeć. „Dlaczego on ode mnie nie odstępuje i tak mi się przygląda?” –pomyślałem. Zwierzak zaczął się trochę kręcić, ale rzeczywiście mnie nie odstępował
Powiedziałem mu, że nie mam nic do jedzenia i żeby sobie poszukał czegoś w śmietnikach, ale nie słuchał. Pomyślałem wtedy, że skoro nie mogę go niczym poczęstować, to chociaż go pogłaszczę. I kiedy tak się nachyliłem nad tym pieskiem, dokładnie w tym samym momencie przeleciała nade mną kula karabinowa wystrzelona przez niemieckiego snajpera i utkwiła w ścianie.
Po drugiej stronie, w jednej z kamienic było stanowisko gołębiarzy! Jak tylko snajper zobaczył mnie na tych schodkach, oddał strzał, bo oni do każdego strzelali.
Ten piesek uratował Panu życie…
Tak. Odruchowo rzuciłem się na ziemię, bo wystrzeloną kulę słychać, jak leci. Odczołgałem się z metr od tego miejsca i chciałem sprawdzić, co stało się z tym pieskiem. Spojrzałem w miejsce, gdzie widziałem go po raz ostatni, ale tam nie było żadnego pieska! Wszędzie go szukałem, myślałem że gdzieś się schował, ale nigdzie żadnego pieska nie było.
Nieraz, gdy na spotkaniach opowiadałem o tym wydarzeniu, to księża mówili mi „Synu, to był twój Anioł Stróż”.
Rzeczywiście cudowna historia. Zgrupowanie „Chrobry II” zapisało bohaterską kartę bojową Powstania, za którą zostało odznaczone krzyżem Virtuti Militari. Niemcy nigdy nie zdobyli waszych redut.
Jeśli chodzi o batalion „Lecha Żelaznego”, to naszą redutą był m.in. Dworzec Pocztowy, tam gdzie początkowo było stanowisko „Warszawianki”, a potem Dom Kolejowy.
Dworzec Pocztowy składał się z olbrzymich, potężnych gmachów, świetnie się nadawał na powstańczą placówkę. Mieliśmy też r edutę w tzw. Karbochemii na rogu Srebrnej i Towarowej. Ten budynek jeszcze stoi, przetrwał Powstanie, choć był podziurawiony odłamkami. Później mieliśmy redutę w Zakładach Bormana. To były olbrzymie zakłady. Co prawda w 1939 r. zostały spalone, ale mury pozostały nienaruszone. W środku Niemcy pobudowali baraki i my to wszystko zajęliśmy.
Po drugiej stronie ulicy Siennej przy Towarowej była tzw. Kurza Stopka, nieduży, jednopiętrowy budynek. Tam też była placówka powstańcza, jej dowódcą był „Generał” (Mirosław Biernacki) z mojej, trzeciej kompanii. Poległ 30 sierpnia, ale jego harcerze z Szarych Szeregów do końca Powstania nie oddali Niemcom tej reduty.
Następną placówką mojej trzeciej kompanii por. „Zdunina” były Zakłady Hartwiga; wielkie, bardzo masywne, porządnie zbudowane budynki z żelbetonu. Niemcy urządzili tam magazyny i my je zdobyliśmy. To była nasza ostania reduta.
Co prawda ok. 20 września Niemcom udało się zdobyć Hartwiga, ale tylko na dwa dni. Poszliśmy w kontrataku i odbiliśmy naszą placówkę. Pozostałe reduty „Chrobrego II” w rejonie ulicy Grzybowskiej obsadzał już batalion „Lecha Grzybowskiego”. Przy ulicy Towarowej, która była granicą rejonu utrzymywanego w naszych rękach, Niemcy zdobyli ze trzy budynki i tam się umocnili. Natomiast cała ulica Pańska była w naszych rękach.
We wrześniu, 8 czy 9, ukazał się w „Biuletynie Informacyjnym” artykuł, w którym nasze Zgrupowanie „Chrobry II” zostało nazwane „żelaznym frontem”, gdyż żadna z naszych redut nie padła i nie została zdobyta przez Niemców [z wyjątkiem Wojskowego Instytutu Geograficznego].
Było to jednak okupione krwią młodych chłopców i dziewcząt, którzy codziennie ginęli.
W „Chrobrym II” było nas 3200 powstańców. Byliśmy największym zgrupowaniem w Powstaniu Warszawskim. Na barykadach powstańczej Warszawy poległo nas sześciuset.
Ogromna danina krwi… Jak wyglądała kwestia szpitali i pomocy medycznej w Chrobrym II? Lekarze, pielęgniarki i sanitariuszki musieli również wykazywać się niebywałym poświęceniem, niosąc pomoc rannym.
Mieliśmy dwa szpitale. Pierwszy mieścił się przy ulicy Śliskiej 51, a drugi przy ulicy Mariańskiej 1, urządzony w gmachu Ubezpieczalni Społecznej. Na dachu tej placówki, zgodnie z międzynarodowymi konwencjami, był umieszczony czerwony krzyż.
Niemcy tego, rzecz jasna, nie respektowali. Celowo zbombardowali ten szpital 20 sierpnia. Później nasz powstańczy szpital przeniósł się do piwnic i tam nasi lekarze w ekstremalnych warunkach przeprowadzali operacje.
Oni byli nadzwyczajni. Skrajnie przepracowani, bez dostępu do rentgena, potrafili stawiać prawidłowe diagnozy i przeprowadzać nawet najbardziej skomplikowane operacje, kiedy nawet o światło i o wodę było trudno. Nie było łóżek, zaczynało brakować opatrunków, lekarstw… Mimo to personel medyczny dokonywał po prostu cudów, żeby ratować kogo się dało.
Chciałam jeszcze zapytać, co jedliście w czasie Powstania.
Jeśli chodzi o wyżywienie, to należy wspomnieć, że Niemcy otoczyli całą Warszawę potrójnym kordonem i nie było żadnych dostaw żywności. A w Warszawie przebywało przecież ponad milion ludzi! Na samym początku Powstania nie było jeszcze tak źle. Były zapasy, ludność cywilna częstowała nas wszystkim, co miała. Kiedy jednak zapasy się skończyły, nie było już co jeść. To była tragedia nie tylko powstańców, ale i ludności cywilnej.
Uratował nas browar Haberbuscha, gdzie były ogromne zapasy jęczmienia, po które robiliśmy wyprawy. Zboże to było oczywiście nieobrobione, miało twarde łuski. Trzeba je było zemleć w młynku do kawy i wtedy można było przygotować z niego zupę. Nazywaliśmy ją zupką-pluj albo zupką-plujką, bo jak się ją jadło, trzeba było te łuski wypluwać. Poza tym, zarówno u Haberbuscha, jak i w innych zakładach, było bardzo dużo koni pociągowych, dobrze zbudowanych, olbrzymich. Zabijaliśmy je, a potem ćwiartowaliśmy.
Część mięsa oddawaliśmy ludności cywilnej, a część szła na potrzeby powstańców. Zjedliśmy wszystkie konie, jakie były w Warszawie. Nie było wyboru, a mięso końskie jest jednak bardzo dobre; nieraz je jadłem. Były jeszcze na Prostej olbrzymie magazyny z mąką, bo tam był młyn. Tak więc chodziliśmy też i po tę mąkę, ale niestety Niemcy się o tym dowiedzieli. Wtedy zaczęli silnie ostrzeliwać dojście do tego młyna;
żeby zdobyć mąkę, trzeba było ryzykować życiem.
Pod sam koniec Powstania przymieraliśmy już dosłownie głodem.
Co działo się z Panem po Powstaniu?
Razem z rodzicami i bratem wyszliśmy z Warszawy wraz z ludnością cywilną. Niemcy wywieźli nas do Pruszkowa, potem do Breslau (dziś Wrocław), a później do Berlina do obozu, gdzie byliśmy do końca wojny.
Ani ja, ani mój brat aż do lat 1990-tych nie ujawniliśmy się jako żołnierze AK.
Wywiad został oryginalnie opublikowany w wydaniu sierpień/wrzesień 2024 miesięcznika WPIS tu: https://e-wpis.pl/