(Jak Kościół utracił swoje powołanie i jak możemy je odzyskać)
Zwykle uwagę osoby kupującej jakąś książkę, gdy ją widzi w witrynie czy na półce księgarni, zwraca jej autor i tytuł (lub odwrotnie, kiedy już znamy autora). W moim przypadku było inaczej, bo przeczytałem także podtytuł, a zwłaszcza zaintrygowało mnie jego zakończenie, bo to, że Kościół stracił swoje powołanie, nie jest wszak zbyt odkrywcze. Tak więc dokonałem zakupu i nie byłem rozczarowany, mimo iż autor był mi zupełnie nieznany (dużą zachętą było „Słowo wstępne” bp Athanasiusa Schneidera).
Zanim przejdę do skrótowego omówienia (to zawsze trudne zadania dla recenzenta) książki E. Sammons’a, kilka zdań o jej autorze. Tak więc Eric i jego żona Suzan mają siedmioro dzieci (którym zadedykował swe dzieło), mieszkają w Ohio (USA). ES (takiego skrótu będę dalej używał) ukończył studia w zakresie analizy systemów ekonomicznych na Uniwersytecie Miami w Ohio. Został przyjęty do Kościoła katolickiego w 1993 r. i następnie podjął studia na Franciscan University, uzyskując tytuł magistra teologii, by potem przez lata pracować w ramach katolickiej ewangelizacji na różnych poziomach. Jest obecnie redaktorem „Crisis Magazine”, wydał kilka książek i podręcznik na temat ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego.
Chcę też oddać głos bp A. Schneiderowi, który w przedmowie pisze m. in.: „ Praca Eric’a jest cennym narzędziem do otwarcia oczu na prawdziwy stan duchowej choroby w życiu Kościoła, która musi byś słusznie zdiagnozowana, jako zabójcza obojętność wobec prawd objawionych i niezmiennych. Zarazem zasługą książki jest ukazanie prawdziwego ducha nadprzyrodzonej miłości i szacunku do Kościoła; postawy, która powinna prowadzić każdego głęboko wierzącego katolika, zaniepokojonego i niechowającego głowy w piasek, by uznał niezaprzeczalny fakt pandemii duchowej szalejącej w Kościele.
Takie słowa Eric’a są pouczające i zachęcające: „Każda krytyka katolików wobec papieża lub soboru powinna być wypowiadana ostrożnie i z pokorą. Nikt nie chce krytykować swej matki; chce by świat był zawsze taki, jaki był dawniej, gdzie mama miała rację i wszystko wiedziała. Jednak nie jest to możliwe w tym upadłym świecie. Nie powinniśmy cieszyć się z krytyki przywódców Kościoła, ale musimy czasami to robić, by Kościół mógł wypełnić chwalebną misję swego Boskiego Założyciela”.
Zanim przejdę do meritum, kilka ogólnych spostrzeżeń. Pierwsze jest takie, że ES ma problem wynikający z tego, iż po swej konwersji na katolicyzm (urodził się w rodzinie metodystów) dokonanej 30 lat temu, musi patrzeć na to, co się dzieje z jego Kościołem, a dokładnie postępującą destrukcją jego doktrynalnych podstaw, które przyśpieszyły (lecz byłby to fałsz, gdyby przypisać je wyłącznie obecnemu papieżowi) za pontyfikatu Franciszka. Jak ma się czuć ktoś kto odnalazł jako młody człowiek pełnię wiary w katolicyzmie by obserwować z bólem i szokiem nie tyle omijanie, co wprost heretyckie łamanie Tradycji i Magisterium?
Książka ES obraca się głównie choć nie wyłącznie, wokół kwestii relatywizmu i indyferentyzmu religijnego który wtargnął do Kościoła po Vaticanum II za sprawą modernistycznych teologów, „postępowych” biskupów i papieży, którzy zamiast umacniać braci, pozwolili by wilki w owczej skórze wtargnęły do Pańskiej zagrody z Jego owcami. Jak obecnie Kościół wykonuje powierzoną mu przez Chrystusa misję nawracania, skoro Jego ziemski następca faktycznie jej zakazuje, przestrzegając misjonarzy przed prozelityzmem, a zajmuje się nieustannie „dialogiem” i pseudo – ekumenizmem? Jak oficjalne, bo jeszcze nie odwołane (pytanie: jak długo jeszcze?) nauczanie o jedyności zbawienia świata i rodzaju ludzkiego przez Jezusa Chrystusa, ma się do podpisanej przez Franciszka tzw. Deklaracji z Abu Dhabi, uznającej iż Pan Bóg chciał wielości religii i wierzeń? Jak można zezwalać na udzielanie Eucharystii osobom w stanie grzechu ciężkiego lub nakazywać błogosławienie związków homoseksualnych? Jak sklasyfikować stawianie figurek bożków na ołtarzach świątyń katolickich (Pachamama, Budda), szukać ziaren prawdy wśród wyznawców sekt czy kultów demonicznych? Tych pytań jest znacznie więcej…
„Zabójcza obojętność” pokazuje proces i genezę odchodzenia Kościoła posoborowego od swej misji, co ma obecnie kulminację, tak iż zasadne staje się pytanie o jego katolickość, szczególnie gdy papież nie kryje się z zamiarem zmiany paradygmatu wiary. Na szczęście Eric nie popada w jakiś defetyzm i czarnowidztwo, mimo że faktycznie obraz, który maluje ma ciemne barwy. Zamiast tego proponuje pewne konkretne rozwiązania pozwalające dać nadzieję (bo nie pewność) na ocalenie Kościoła, i szczególnie się to odnosi do jego „zachodniego skrzydła”. Chrystus zapowiedział, iż „bramy piekielne” nie przemogą Jego Kościoła, ale ta gwarancja dotyczy całości, co nie oznacza, że tak się nie stanie np. w krajach post-chrześcijańskiej cywilizacji zachodniej (wiele mówiący jest opór katolickiej Afryki wobec dokumentu Fiducia supplicans).
E. Sammons napisał pisał swą książkę patrząc z co najmniej trzech perspektyw, tj. lokalnej parafii gdzie mieszka, sytuacji w USA i ogólnie Kościoła powszechnego, ale stara się te spojrzenia uogólnić, a wstęp do swej książki zaczyna tak: „ Kościół katolicki przeżywa kryzys. O ile biskupi i księża uwielbiają mówić o swoich „żywych i dynamicznych” diecezjach oraz parafiach, większość wiernych uznaje to za propagandę, bo liczby wskazują na wszystko, poza żywiołowością i dynamizmem. (…) Jeśli nie podejmie się kroków, by odwrócić niepojące trendy, w końcu Kościół stanie się kulturowym reliktem przeszłości, z perspektywą jakichś niszowych wspólnot w USA i świecie zachodnim. Jak zatem do tego doszło i co można zrobić by ten proces zatrzymać? Czy to możliwe, iż jego przyczyny są bardziej podstępne niż nam się wydaje i nie ma ich w jednym dokumencie czy pojedynczej decyzji, a korzenie sięgają znacznie głębiej? W tej książce wysuwam twierdzenie, że obojętność religijna przeniknęła Kościół prawie w każdym aspekcie jego życia i posługi; że zakorzeniła się idea, iż na dłuższą metę nie ma znaczenia to, jaką kto wyznaje religię, co wielu hierarchów i świeckich popiera. Ta obojętność jest owocem pluralizmu religijnego: przekonania, że nie ma jednej prawdziwej religii i wiele z nich jest w stanie doprowadzić ludzi do zbawienia. Jeśli tak, to dlaczego różnice między nimi mają jakieś znaczenie? Można być wobec nich obojętnym, bo koniec jest taki sam”.
Eric sporo miejsca poświęca kwestii i pytaniu czy niekatolik może być zbawiony? Wynika to zdaniem autora z olbrzymiego zamieszania wywołanego posoborowymi „interpretacjami”, które doprowadziły w skrajnych wypadkach, po „postępowym rozeznaniu” przez „postępowych” teologów i biskupów do konkluzji, iż nie ma znaczenia czy jest się katolikiem czy nie, bo wystarczy być „dobrym człowiekiem” (wyznawcą teorii „dobroludzizmu” jest także Franciszek).
U zarania chrześcijaństwa wierzono, że poza Kościołem nie ma zbawienia, jednak to podejście szybko skorygowano, wobec męczeńskiej śmierci chrześcijan, którzy formalnie rzecz biorąc nimi nie byli (brak sakramentalnego chrztu). Tak narodził się „chrzest krwi” uznany przez Kościół jako nadzwyczajny sposób wejścia do nieba, co wszak nie znaczy, że wszyscy męczennicy nie byli normalnie ochrzczeni. Następnie św. Tomasz z Akwinu rozwinął i uzasadnił logikę tzw. chrztu pragnienia czyli sytuacji gdy ktoś pragnął chrztu wyznając wiarę katolicką ale z powodu niezawinionej, nieszczęśliwej sytuacji jego śmierć poprzedziła przyjęcie chrztu. Miało to swe praktyczne zastosowanie np. w przypadku ewangelizacji Ameryki Południowej w XV wieku, kiedy ewangelizowano rdzennych mieszkańców, którzy po przyjęciu wiary zginęli, zanim mogli zostać ochrzczeni. Wszystkie te środki prowadzące do zbawienia sklasyfikowane jako nadzywczajne, dodatkowo wprowadzając pojęcia zawinionej i niezawinionej ignorancji. Akwinata wyjaśnił sprawę tak „Dlatego zaniedbanie i nieznajomość tego co trzeba wiedzieć, jest grzechem, podczas gdy człowiekowi nie przypisuje się grzechu, jeśli nie wie, czego nie jest w stanie wiedzieć. Z tego powodu taka niewiedza, która nie jest dobrowolna, bo nie jest w naszej mocy aby się jej pozbyć, nie jest grzechem”. I takie było stanowisko Kościoła. Do czasu…
E.S. prezentuje pięć głównych „szkół teologicznych” odnoszących się do możliwości zbawienia przez niekatolików: absolutystyczną, ekskluzywistyczną, inkluzywistyczną, pluralistyczną i uniwersalistyczną.
Szkoła absolutystyczna, marginalna jeśli chodzi o liczebność i wpływy, uważa iż tylko ochrzczeni katolicy mogą być zbawieni; pogląd ten został potępiony przez Kościół i jest wyznawany przez garstkę. Szkoła ekskluzywistów (dominująca przed Vaticanum II, obecnie w mniejszości) wierzy, że Kościół jest konieczny do zbawienia, kładąc nacisk na bycie ochrzczonym i przynależenie do Kościoła. Zarazem akceptuje ona możliwość nadzwyczajnych środków zbawienia ( np. jak chrzest pragnienia), przy czym podkreślając jej wyjątkowość, a nie normę. Najliczniejszą jest szkoła inkluzywistyczna, dzieląc się z kolei na ostrożną, umiarkowaną i ekspansywną, co odpowiada ich stosunkowi do zasady, iż „poza Kościołem nie zbawienia” oraz stopniowi „entuzjazmu” i możliwości stosowania środków nadzwyczajnych. Kolejne dwie szkoły, podobnie jak pierwsza nie mieszczą się w ramach katolickiej ortodoksji. Czwarta to pluraliści przyjmujący zasadę, że nie tylko katolicy mogą być zbawieni, i to mimo praktykowania niechrześcijańskiej religii. O ile inkluzywizm dopuszcza taką sytuację rezerwując ją dla woli Boga, to pluralizm postrzega inne religie jako ogólnie dopuszczalne środki zbawienia (co ciekawe, spora część hierarchii kościelnej nominowanej przez Franciszka uznaje tę opcję). I wreszcie piąta szkoła to uniwersalizm twierdzący, iż wszyscy będą zbawieni a więc w istocie piekło o ile nawet istnieje, będzie puste. Otwarcie pogląd taki głosi niewielu teologów czy hierarchów, ale spora ich część ma na to nadzieję (tak jak Franciszek). E.S. podkreśla groźną tendencję do relatywizacji nadzwyczajnych środków zbawienia i takiego ich rozszerzania, iż czyni się je faktycznie jako zwyczajne, co całkowicie zmienia sposób myślenia o znaczeniu Kościoła i jego roli w planie zbawienia.
Wydaje się, że takie podejście zbyt łatwo wkracza w kompetencje Pana Boga, zapominając iż to jednak On decyduje o kryteriach zbawienia, a nie jakieś rozważania teologów, biskupów czy nawet papieża.
Pewnym hamulcem na te pluralistyczno – uniwersalistyczne zapędy „postępowców” był dokument z 2000 roku podpisany przez Prefekta Kongregacji Doktryny Wiary (za co posypały się na niego i Jana Pawła II oskarżenia i medialny jazgot z różnych stron o m. in. „nietolerancję”) kard. Józefa Ratzingera Dominus Iesus z podtytułem „O jedyności oraz zbawczej powszechności Jezusa Chrystusa i Kościoła”. Pismo traktowało o roli Pana Jezusa, Kościoła i innych religi w odniesieniu do zbawienia, i można je określić jako ostrożnie inkluzywistyczne, zauważając jednak, iż „Nieustanne misyjne głoszenie Kościoła jest dziś zagrożone przez teorie relatywistyczne starające się usprawiedliwić pluralizm religijny, nie tylko de facto, ale i de jure”. Przy okazji można powiedzieć, iż ta groźba potwierdziła się po latach gdy papież Franciszek podpisał niesławną „Deklarację z Abu Dhabi”, twierdzącą że Pan Bóg pragnął wielości religii.
Eric Sammons zajmuje bardzo krytyczną postawę wobec pontyfikatu Franciszka, uzasadniając ją faktami a nie jakimiś osobistymi animozjami (ponieważ „Zabójcza obojętność” była wydana w 2020 r. odnosi się to tylko do takiego przedziału czasowego i nie obejmuje innych „numerów” papieża, o których przy różnych okazjach obszernie pisałem – A.O.); suma tych pretensji (dobrze uzasadnionych) sprowadza się do tego, że działania i dokumenty podpisane przez papieża popychają katolików do praktykowania obojętności religijnej. E.S. wspomina o nieskrywanej niechęci Franciszka wobec prozelityzmu i szerzej ewangelizacji. Żenujący występek papieża miał kiedyś miejsca na pewnym spotkaniu z młodzieżą, podczas którego młoda kobieta pochwaliła się, iż udało jej się nawrócić na katolicyzm młodego hinduistę i anglikankę, na co Franciszek odrzekł: „Nie jest dozwolone, abyś przekonywała ich do swojej wiary. Ewangelizacja tak, prozelityzm, nie”. Jak nazwać taką wręcz skandaliczną wypowiedź następcy św. Piotra? E.S. przywołał tą historię w kontekście priorytetów tego pontyfikatu, którymi są zmiany klimatyczne, ochrona środowiska, imigracja, bezrobocie etc. zapominając zupełnie, iż misja która została powierzona Kościołowi przez Pana Jezusa, jest całkiem inna, a mianowicie Kościół ma się zajmować nawracaniem (wiadomo, że ma prawo zabierać głos we wszelkich sprawach, lecz są to tematy całkiem poboczne). W postawie Franciszka daje się zauważyć ponadto nieustanne akcenty fałszywego ekumenizmu oraz postawę jałowego „dialogizmu”, który jest uprawiany dla samego siebie, nie prowadząc do żadnych konstruktywnych zmian z punktu widzenia Kościoła katolickiego, a nawet przynosząc relatywizację i rozmywanie Magisterium i Tradycji.
Przed propozycjami, jak wyjść z tego impasu w jakim znajduje się Kościół, E.S. zwraca uwagę, że wzrost obojętności religijnej jest zjawiskiem złożonym, które narastało od czasów Vaticanum II i formowało się pod wpływem dokumentów kościelnych w postaci różnej rangi pism papieży i kongregacji watykańskich, prac wpływowych teologów a skumulowany efekt skutkuje obecną fatalną rzeczywistością. Nie bez winy są z pewnością wierni świeccy, jak ich nazywa „siedzący w ławkach” oraz zwykli księża; można powiedzieć, iż był to zbiorowy wysiłek zakończony „sukcesem”, gdzie parafie stały się klubami towarzyskimi z tłem religijnym. Zamiast koncentracji na zbawieniu dusz i ewangelizacji, zaczęły zajmować się „budowaniem wspólnoty”, pracami charytatywnymi i wielu innymi. Formacja duchowa parafian została zepchnięta na margines, i tu mogę podać przykład z mojej byłej parafii św. Franciszka (Vanderbijlpark w RPA, wyemigrowałem z niej bo już nie mogłem wytrzymać), liczącej kilkuset parafian, gdzie proboszcz z Radą Parafialną zlikwidowali tradycyjne msze w piątek wieczór i sobotę, kaplica Adoracji Najświętszego Sakramentu świeci pustkami, ale pełno jest aktywności różnych komitetów parafialnych. I niestety wydaje się, iż taki stan rzeczy wszystkim odpowiada, bo jakoś nie słychać protestów. To staczanie się Kościoła zostało zauważone już przez Jana Pawła II, który wezwał do „nowej ewangelizacji” i ze smutkiem trzeba przyznać, iż ta ze wszech miar potrzebna i konieczna inicjatywa zakończyła się totalną klapą mimo całkiem szczerych i dobrych intencji, wielu poświęconych temu seminariów i narad. Wszystko na nic. Zamiast religijnego odrodzenia mamy do czynienia z fałszywym ekumenizmem i ciągłym dialogowaniem, tak jakby to były jakieś sposoby wyciągnięcia Kościoła z apatii.
Jak z tego wyjść? E.S. uważa, że najpierw musi się zauważyć, iż problem istnieje, bo skoro się go nie widzi, to jak go rozwiązać? Nawet za cenę utraty wiernych, bo uważa, że jakość ma znaczą przewagę nad ilością, należy wrócić do tolerancyjnego ekskluzywizmu i głosić światu Ewangelię a nie „dialog”, nazwać otwarcie iż istnieje tylko jeden Kościół chciany przez Chrystusa. Jeśli chodzi o parafie, to musi zacząć się „praca u podstaw” przez zmianę celu jej istnienia, nie jako organizacji charytatywnej i klubu, ale miejsca formacji przeciętnego katolika „siedzącego w ławce”. Temu służyłby wg niego powrót do Mszy Ad orientem, czyli z centralną pozycją Tabernakulum, w kierunku którego jest skierowany ksiądz (powrót do łaciny nie wydaje się konieczny). Autor uważa, iż koncertujemy się za bardzo na uchybieniach papieża i hierarchii, nie robiąc nic by ten stan zmienić na poziomie parafii, a właśnie tam bije codzienne życie Kościoła. Zmiana postawy „dołów parafialnych” z pewnością by została odnotowana przez „górę”, i kto wie, może by to coś dało…?