„Solidarność” jako zryw antyfeudalny

„Solidarność” jako zryw antyfeudalny

Józef Śreniowski

9 października 2009

 „Solidarność” jako zryw antyfeudalny: W Polsce bezwiednie tęsknimy za królem. To jest przenośnia, być może jednak stąd płynąca, że nie tylko króla, ale i tron i królestwo utraciliśmy przed 215 laty, a potem nie mogliśmy już tej ciągłości odtworzyć I nie pogodziliśmy się z tym. Francuzi zastąpili króla silnym prezydentem. Anglicy tytularną i rytualną monarchia parlamentarną. My odwrotnie – odtąd króla nie mieliśmy, za to mieliśmy równocześnie troje „miłościwie nam panujących”.

Ten brak, jak się okazuje, nie jest równoznaczny ze starciem z porządku dziennego, z nieobecnością wątków feudalnych. Mam raczej na myśli nie tyle uporządkowaną strukturę odpowiadającą feudalnemu ładowi społecznemu, znanemu długo w tej czy innej części Europy, najdłużej w jej częściach peryferyjnych pewnie. Mówię raczej o dziedziczonej po świecie feudalnym hierarchii prestiżu, jego zewnętrznych, spektakularnych znamionach, kryteriach respektu wobec władzy i pozycji społecznej, milcząco przyjmowanych zasadach związku patrona ze „swą” klientelą, suplikach kierowanych do tronu i daninach zanoszonych do dworu.

Na komunizm w Polsce, poza latami stalinowskiej opresji obrazowo nazwanymi próba przeniesienia tu „cywilizacji leninowskiej”, spojrzeć można jak na długie trwanie porządku feudalnego (przez ten nowy ustrój ze wschodu paradoksalnie zakonserwowanego!), gdzie filozofia (nowych) elit nie uległa zmianie. Kupić czy wydębić od chłopa za grosze cebulę, sprzedać ją na pniu (zamienić na dolary) i błyszczeć drogim autem, karetą czy inną postacią ostentacyjnej konsumpcji czy znamieniem najwyższego statusu.

Jest jednak w Polsce i inny wątek, który po zamierzchłym świecie dziedziczymy. To pewne rozumienie i akceptacja władzy czy zwierzchności, także hierarchii niezwiązanej bezpośrednio z władzą ale z zależnością np. od lekarza, urzędnika czy geodety albo innych jeszcze społecznych ról i zawodów. Tych, z których usług zmuszeni jesteśmy skorzystać, chorujemy bowiem, załatwiamy niejedno w urzędzie, sprzedajemy czy kupujemy czasem ziemię (działkę)itp.

Nasz stosunek do urzędnika czy lekarza jest często taki, jakbyśmy zjawiali się w roli poddanego przed panem. Jak byśmy byli de facto nadal glebae adsceipti, niżsi, uniżeni czy czapkujący mu. Podobny jest nasz stosunek do paternalizmu, stale powracającego w ofertach rozmaitych  liderów. To oni „wiedzą lepiej”, a my gotowi winniśmy im to przyznać. Dać się prowadzić za rękę.

Nasza czołobitność ma swój wymierny wyraz. Drobna korupcja, prezenty, łapówki czy podobne przejawy „wdzięczności” są – moim zdaniem – nie prawdziwą korupcją o takiej samej treści jak powiedzmy podobne z pozoru zjawisko w innym europejskim kraju,  ale feudalną daniną po trosze rzeczową, a po trosze zwyczajowym hołdem, ową czołobitnością.. Z tego samego nawykowego powodu jesteśmy również źle tolerancyjni, by nie powiedzieć – nawykli do tego, by składać zwyczajową daninę, jaką  wymusza sytuacja, tak jak my te sytuacje często postrzegamy. Tego rodzaju łapówki czy dary nie są w Polsce  wyraźnie i jednoznacznie źle postrzegane nawet wówczas, gdy sami ich nie praktykujemy.

 Otóż powiedziałem to wszystko, wielu innych wątków tu nie podnosząc, bo chce wrócić do czasu „Solidarności” lat 1980 – 1981, a także paru następnych. Te pierwsze 16 miesięcy to były dni radosne, późniejsze – wręcz przeciwnie. Jedne i drugie „wybuchły” niespodziewanie. Pierwsze sami wywołaliśmy, drugie – zgotowała nam władza. W tych rozpoczętych w połowie sierpnia ’80 na Wybrzeżu, a wcześniej – w lipcu – na Lubelszczyźnie, protestach niespodzianie zrzuciliśmy okowy i zerwaliśmy z nawykami, od których nie byliśmy wolni. Solidarność nie piła i nie dawała łapówek. Czas danin i uniżoności niespodziewanie się skończył.

Ludzie Solidarności odmówili gremialnie ról poddanych.

Wobec władzy wystąpili z – nierealną wówczas – propozycją partnerskich odniesień. Ta i inne propozycje przekraczały często horyzonty ówczesnych władz, a nade wszystko ich zdolność adaptacyjną, reaktywną czy reformatorską. O ile protest w jednej fabryce czy miasteczku mógł istotnie naruszyć zmurszałą strukturę i zdynamizować rozwój czy przebudowę tej firmy ( w ograniczonym z natury zakresie), o tyle  nacisk, gniew czy opór społeczny nie miał po stronie wówczas rządzących kompetentnego partnera.  Ci, którzy sprawowali władzę okazali się bezradni, indolentni i wytrwali w uporze, by „Solidarność” zaatakować w przekonaniu, że to rozwiąże problemy kraju.

Brakowało zrozumienia, że „Solidarność” jest rezultatem tych (strukturalnych) problemów i nie chodzi o to, by ją rozwiązać czy zniszczyć, ale by sięgnąć do rozładowania przyczyn, z których powstała.

Myślę, że rządzący nie nadążali i nie byli nawet  w stanie rozpoznać tych przyczyn. Jak mieliby zatem podjąć sprawy ich rozwiązania. Upatrywali jedno wyjście – użycie siły wobec tych, którzy mieli moralne siły, ale tak jak papież nie mieli dywizji.

„Solidarność” była zrywem pokojowym i samoograniczającą  się Rewolucją Moralną. Była również zjawiskiem religijnym czy metafizycznym, nie przez swą chrześcijańską konfesję ale w sensie unoszącej się i zaraźliwej wiary w nowy, rodzimy porządek, w którym sekretarz partii czy inny funkcjonariusz  władzy nie jest odtąd naszym panem. Ten świat jest przestrzenią, w której chcemy od nowa żyć, a nie „załatwiać sobie jakieś przywileje, talony czy jak w piosence “bony na cukier i bony do raju” jest nowym dniem odkąd spisaliśmy wspólnie z władzą „nową umowę społeczną” a podpisały ją dwie strony z mocą własnej woli i rozsądku, w której poddaństwo czy stosunki lenne się skończyły, skończyły się daniny feudalne czy hierarchia, bo podział na panów i proletariuszy (plebejów) też jest taką hierarchią, której ( i pochodnej jej służalczości) kładzie się kres. O awansie rozstrzygać będą umiejętności i dokonania.

„Solidarność” jako zryw antyfeudalny obaliła te zwyczaje.

Ten na poły religijny charakter i rewolucyjne uniesienie przejawiał się w jednym, w co tak trudno było wcześniej a i później uwierzyć. A i dziś trudno dać temu wiarę, poza tymi licznymi, którzy to wówczas przeżyli. Pojawiła się niepisana etyka solidarności i wielu ludziom, masom rzec można, udzieliła się tak niespodziewanie, że mało kiedy mogliśmy mówić o równym zbliżeniu życia i etosu.

Solidarność była pospolitym ruszeniem działaczy, była jednym sejmikiem szlacheckim, w każdej z ziem oddzielnym (być może po latach wyposzczenia od rzetelnych dyskusji to reakcja zrozumiała). Solidarność animowała, napędzała, gwarantowała i broniła, opinię publiczną wcześniej zepchniętą niemal w niebyt. Sama była mnogością opinii i dynamiczną całością, w której realizm przenikał się z mitem, z piękną bajką. Hierarchie i sztuczne twory zastępujące opinię przestały być potrzebne.

Mieliśmy zatem ten czas narodowego zrywu, w którym nasze feudalne predylekcje, febliki czy utarte zwyczaje poszły w niwecz. Jeśli można wybiec w ostatnim słowie w przód – powiedzieć trzeba: : szkoda, że wróciły,  że nie zdążyliśmy wówczas stworzyć warunków, w których te stare nawyki nie miałyby  dalszej racji bytu. Jest naszym niepowodzeniem, na ile nie daliśmy rady zsolidaryzować własnego państwa, jego instytucji czy systemu prawnego. Na ile przystajemy na immunitety, nadmierne przywileje i nierówności utrzymywane za wspólne pieniądze. Na ile pozostajemy poddanymi, a nie stajemy się wolnymi obywatelami.

 

           

Website | + posts

Comments

No comments yet. Why don’t you start the discussion?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *