Tym razem zacząć chcę od fragmentu wypowiedzi kard. Stefana Wyszyńskiego z 9.04.1974 r. w której nie wprost ale jednak oskarża „postępowych” biskupów i teologów oraz chwiejnych papieży o doprowadzenie do ogólnej utraty przez Lud Boży pewności w sprawach wiary, oraz osłabienie jedności doktrynalnej Kościoła. To co widzimy za pontyfikatu Franciszka, jest jedynie kulminacją procesu zaczętego w trakcie i kontynuowanego z różną prędkością i skutecznością od początku Vaticanum II. Prymas Tysiąclecia z zacofanej, katolickiej Polski mówił w swym wystąpieniu o Kościele „którego życie oddala się wyraźnie od Wydarzenia Kalwarii; który zmniejsza swe wymagania i nie rozwiązuje już problemów, zgodnie z wolą Boga, lecz zgodnie z naturalnymi możliwościami człowieka; w którym Credo staje się elastyczne a moralność relatywistyczna; Kościół na papierze ale bez Dekalogu, zamykający oczy na widok grzechu a za wadę uważający bycie tradycyjnym i nienowoczesnym”. Ta przenikliwa analiza pojawiła się prawie 50 lat temu i dziś bez przesady można uważać ją za proroczą.
Nieokreślność i enigmatyczność „Ducha Soboru”, wieloznaczność dokumentów Vaticanum II, narodziny „katolickiej nowomowy” z pustym piekłem i fałszywym miłosierdziem, tolerancją dla dewiacji (LGBT) i „dobroludzizmem”, synkretzym i moralny relatywizm, zagłada sakramentu spowiedzi, kryzys tożsamości oraz powołań kapłańskich i zakonnych – wszystko to doprowadziło do fundamentalnego kryzysu wiary laikatu i duchowieństwa. Produktem tego wszystkiego jest m. in. Niemiecka Droga Synodalna i postępowanie obecnego papieża, a obawiam się, że najgorsze (choć patrząc na stan obecny trudno to sobie wyobrazić) nas jeszcze czeka. Szukając materiałów do tego cyklu i wracając do książki Romano Amerio „Iota unum”, zwróciłem uwagę na wyjaśnienie, dlaczego ma ona podtytuł „Analiza zmian w Kościele”. Otóż autor całkiem logicznie zauważył, że procesy, które może obserwować, a mające swe korzenie w Soborze, nie można nazwać kryzysem, bo z definicji jest to raczej zjawisko raczej krótkie i po jakimś przesileniu sytuacja staje się, jakakolwiek by ona nie była, jasna i ma swój koniec. Natomiast Vaticanum II z jego „Duchem Soboru” jest kryzysem permanentnym, dziejącym się ciągle i nie zakończonym, dlatego R. Amerio nazwał to „zmianami”, co wszak jest określeniem bardzo delikatnym.
By nie być posądzonym, że arbitralnie oceniam sytuację, bez powołania się na więcej danych i wybiórczo cytując statystyki z USA we wcześniejszym odcinku, zdałem sobie trud by przedstawić Czytelnikom ciut więcej faktów obrazujących skalę tego co można nazwać „postVaticanum II”. Będzie to trochę chaotyczne i dotyczyć różnych dziedzin, ale sądzę iż tzw. całokształt pozwoli Państwu dostrzec w jaki obrazek układają się elementy tego puzzla, tym bardziej, że obecnie ułożył się prawie w jedną całość. Wszystko to pokaże związek przyczynowo – skutkowy skutkujący skandalicznym stanem Kościoła i wiary. Doskonałym początkiem niech będzie wypowiedź o. Roqueplo z 1973 r.: „Jest rzeczą wątpliwą, by życie embrionu było życiem ludzkim”. W tej „błyskotliwej” opinii wsparł go szybko jezuita o. Ribes, który oświadczył, że „…skoro jest taka wątpliwość, to nie tylko nie ma się obowiązku, lecz nawet prawo, by mu się pozwolić narodzić; to swobodny wybór rodziców”. W tym kontekście nie dziwi niedawne stwierdzenie emerytowanego biskupa z Włoch Luigi Bettazzi, że życie ludzkie zaczyna się od 4/5 miesiąca ciąży, a decyduje o tym „kobieca intuicja”, która właśnie wtedy „czuje”, iż nosi w swym łonie nie płód, a małego człowieka. W tym obłędnym rozumowaniu wspał hierarchę inny „ekspert” prof. G. Piana, nazywając je „bardzo klarownym i popartym rygorystyczmi argumentami”. Dziwi tylko, że trzeba było 50 lat, by ktoś potwierdził szatańskie ekspertyzy z 1973 r.
Wskutek „sugestii Ducha Soboru” pojawiły się bezhabitowe siostry zakonne (na Zachodzie, niektóre w minispódniczkach) i księża – robotnicy, by „iść w lud”, a że lud był ciemny i nieoświecony, zaś część sióstr aż nadto (oczywiście nie generalizuję, bo to byłoby krzywdzące dla tych o prawdziwych powołaniach), by iść z nie tylko z Duchem Soboru, ale i „Duchem Czasu”. I tak s. A. Mansour kierująca kliniką aborcyjną w Detroit po wielu upomnieniach, w odpowiedzi na zakaz biskupa stwierdziła, iż „Ponieważ prawo w USA dopuszcza aborcję, biskup nie może się stawiać ponad prawem”. W 1983 r. została wydalona decyzją Watykanu z zakonu, no a 40 lat później, abp Vincezno Palia, szef Papieskiej Akademii Życia nazwał ustawę aborcyjną we Włoszech „filarem życia społecznego” wypowiadając się przeciw jej nowelizacji. I to jest protegowany papieża Franciszka. Jakieś pytania… czy obiekcje? Pozostając przy Włoszech; 19.11.1970 r. (ta data to nie pomyłka) watykańskie „Osservatore Romano” podało szokującą statystykę dotyczącą Rzymu: 80% mieszkańców uważa się za katolików, ale 50% z nich nie wierzy w niebo i piekło. Inne kraje nie są lepsze: w 2018 r. Irlandia w referendum akceptuje aborcję, a do jedynego seminarium brak chętnych.
Z polskiego podwórka (by nie być posądzonym o „katolicki nacjonalizm”) tylko jeden przykład obrazujący powołaniową tragedię: księża Chrystusowcy powołani do służenia Polonii zagranicznej w 2021 r. nie doczekali się żadnego kandydata do swego seminarium, zaś w 2022 zgłosiło się trzech, z których żaden nie przeszedł procesu selekcji. By zakończyć te ponure statystyki, chcę jeszcze przedstawić niedawne wyniki u liderów Drogi Synodalnej, czyli Kościoła w Niemczech, pytając przy okazji: jakim prawem niemieccy katolicy (czy można ich tak określić zgodnie z tradycyjnym rozumieniem?) chcą narzucać reszcie świata katolickiego swoją „drogę”? Przecież ich kościoły świecą pustkami, nikt nie chodzi do spowiedzi, w 2020 r. było tam 221 tys. aktów apostazji, w 2021 r. już 360 tys. zaś liczba parafi spadła z 9858 do 979 ( 10% stanu sprzed Vaticanum II). Naprawdę trzeba mieć tupet, by reszcie katolikom w innych krajach proponować jakieś rozwiązania, gdy ma się takie „wyniki”….
Konserwatywni katolicy rozpaczają (całkiem słusznie) nt dewiacji niemieckiej drogi synodalnej i jej postulatów, ale wszak to „już było grane” podczas tzw. schizmy holenderskiej z 1969 r. Ponad 50 lat temu Kongres Duszpasterski w Holandii (aktywiści laikatu razem z Episkopatem), stosunkiem głosów 9:1 przegłosowali zniesienie celibatu; utrzymanie funkcji duszpasterskich księży, którzy sami porzucili stan kapłański; dopuszczenie kobiet do święceń; gwarancje wpływu biskupów na decyzje papieża; wpływ laikatu na decyzje biskupów diecezjalnych. Sądzicie Państwo, że skończyło się to dla holenderskich hierarchów jakimiś ekskomunikami czu suspensą? Skądże, przez osiem lat papież Paweł VI prowadził z nimi „dialog” i dopiero w 1980 r. Jan Paweł II (na początku swego pontyfikatu potrafił być stanowczy) naprawił bierność poprzednika imiennie potępiając i usuwając ze stanowisk biskupów – rebeliantów, reszcie dając ultimatum: albo są częścią Kościoła i wyznają jego doktrynę, lub nie i wtedy będą wykluczeni. Wycofano też Katechizm Holenderski m. in. negujący istnienie diabła i aniołów, podważający sakrament kapłaństwa, prawdziwą obecność Chrystusa w Eucharystii. Wkrótce po tym Jan Paweł II, komentując podobne wynaturzenia Katechizmu Francuskiego oświadczył: „Strzeżcie się niebezpiecznej iluzji, że można oddzielić Chrystusa od Jego Kościoła, a Kościół od jego Magisterium”.
Znamiennym jest, że uczestnicy i entuzjaści Vaticanum II i późniejsi papieże, z czasem zaczęli dostrzegać o boleć nad tym, jakiego spustoszenia w Kościele dokonał „Duch Soboru”. Pawłowi VI zabrało to 10 lat (jego pamiętna wypowiedź z 1973 r. o „dymie szatana, który przedarł się do świątyni Pana”) a duetowi Wojtyła – Ratzinger aż 20 lat, kiedy prefekt Kongregacji Nauki Wiary 9.11.1984 r. oświadczył: „Rezultaty, jakie obserwowaliśmy po Soborze, zdają się być bolesnym zaprzeczeniem oczekiwań jego uczestników, głównie Jana XXIII i Pawła VI. Wszyscy wyczekiwaliśmy bowiem odnowienia jedności katolików, tymczasem zaczęły się ujawniać rozdźwięki. Postawa samokrytycyzmu przeszła w działania autodestrukcyjne; spodziewano się wielkiego skoku naprzód, a byliśmy świadkami stopniowego procesu dekadencji. Nie brakowało w nim powoływania się na Sobór, a to groziło jego dyskredytacją. Bilans zatem wydaje się negatywny i przynajmniej dla mnie nie ulega wątpliwości, iż ostanie 10 lat jest zdecydowanie niekorzystne dla Kościoła”. Dalej kard. J. Ratzinger wskazał tego przyczyny, a mianowicie zagubienie wiary w Boga, w Kościół i jego misję, wiary w dogmat i treść Pisma Święgo. Znając późniejsze wypowiedzi hierarchy można być pewnym, że wyrażona prawie 40 lat temu opinia; jest on autorem przepowiedni, iż u końca czasów Kościół przyjmie formę małych grup wiernych wiernych Chrystusowi, którzy mimo prześladowań i rozproszenia będą się przeciwstawiać Złu. Nie jesteśmy od tego daleko…
Wiem, łatwo po latach być mądrym znając fakty i rozwój sytuacji jaki nastąpił; trzeba pamiętać kontekst powołania Soboru i trudno winić młodych hierarchów za jego wykolejenie, lecz tym niemniej nie można ich tak łatwo usprawiedliwić. Powinni dostrzec już wtedy jaki kierunek ich postępowi koledzy-teologowie i biskupi nadają rozwojowi Kościoła; „Duch Soboru” nie pojawił się nie wiadomo skąd. Vaticanum II było odmienne jeszcze w innym aspekcie, bo do tej pory sobory były zwoływane w czasie doktrynalnego zamętu, by położyć temu kres. Natomiast z Vaticanum II było całkiem odwrotnie, w czasach względnej stabilności, postanowiono Kościół „uwspółcześnić i dostosować” do „Ducha czasu”, podczas gdy zadanie Kościoła jest całkiem inne. Zamiast pójścia na cały świat i głoszenia Ewangelii, „nastawania w porę i nie w porę”, powstał Kościół klakierów, prowadzony i wpatrzony zamiast w swego boskiego Założyciela, w „Ducha Czasu”. Kościół stroskany o środowisko naturalne, szukający poklasku i uznania u możnych tego świata, a który stracił z pola widzenia swą misję. Czy to jeszcze Kościół Chrystusa?
Rolą Kościoła było, jest i pozostanie bycie „solą ziemi”, a jaki jest los takiej, która utraci swój smak, przedstawił Pan Jezus na kartach Pisma: nadaje się na wyrzucenie i podeptanie. Po co komu Kościół, który przestał być solą, a zamienia się w (wiem to ostra ocena) w truciznę? Zanim przejdę do „podsumowania”, chcę jeszcze przy okazji oceny roli Vaticanum II w obecnej destrukcji Kościoła zrobić pewnego zastrzeżenie
Otóż jest to naiwna krytyka ze strony konserwatywnych katolików, którzy mówiąc w skrócie, używają argumentu obwiniającego o wszelkie zło dziejące się w Kościele Vaticanum II, twierdząc: gdyby nie ostatni Sobór tak by się nie stało. Jest to paradoks, bo mają zarazem rację i są w błędzie. Ta diagnoza jest poprawna w tym sensie, że proces destrukcji nie nastąpił by tak błyskawicznie i głęboko jak mamy okazję to widzić; poza tym, od kiedy to wierni mają pomagać w dziele niszczenia naszemu zaciętemu wrogowi Szatanowi, który założył atrakcyjną maskę „Ducha Czasu”? Lecz z drugiej strony ich optymizm, że bez Vaticanum II byłoby nadal wspaniale, no, to po prostu „pobożne życzenie” i nieuzasadnione chciestwo, choć piękne…
Niestety, mając w pamięci ową niepokojącą wątpliwość Pana Jezusa „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę gdy przyjdzie?” można wysnuć logiczny wniosek, iż atak mocy piekielnych przyniesie straszne zniszczenie
Pan Bóg będąc „poza czasem” i znając przyszłość, wiedział, że tak się stanie, co nie zmienia faktu, iż ci co pomagali w tej destrukcji, będą musieli tak czy inaczej za to odpowiedzieć… Czy zapomnieli o ostrzeżeniu z kart Pisma, że „…rzecz to straszna wpaść w ręce Boga żywego”?
Jest takie powiedzenie, że „lepsze jest wrogiem dobrego”; dokonujące się konsekwentnie samozniszczenie świata i „wspaniała odnowa Kościoła”, będące zapowiedzią nadejścia Paruzji, są tego dowodem jego prawdziwości. 15 lat po zakończeniu II wojny jedynym poważnym zagrożeniem dla ludzkości i Kościoła był komunizm rozlewający się po całym świecie. I właśnie w takich czasach, wpływowe gremia w Kościele postanowiły, że on „nie nadąża” i coś z tym fantem trzeba zrobić, a miały trzeba pamiętać, znakomitego szatańskiego doradcę. W tym czasie struktury Kościoła zostały zinfiltrowane na tyle skutecznie, że Zły zdecydował o wcieleniu swej strategii przejęcia władzy w Kościele „od wewnątrz”, używając do tego nie tylko zaprzedanych sobie pomagierów, co „młodych naiwnych”, którzy zostali „twarzami odnowy”. Tak, chcieli dobrze… Jest faktem niezaprzeczalnym, iż obecnie Szatan przeniknął do Kościoła w sposób bardzo konkretny i czuje się na tyle pewnie, że się z tym praktycznie nie kryje: homolobby wśród duchowieństwa działa całkiem jawnie, ciesząc się wsparciem Franciszka (z wyjątkiem skandali jak z eks-kard. McCarrick, gdzie sprawy zaszły za daleko), uroczyste wniesienie pogańskiego demona Pacha-Mamy do Bazyliki św. Piotra, fałszywe miłosierdzie z jego „rozeznaniem” i udzielaniem Komunii osobom żyjącym w stanie grzechu oraz niewierzącym w obecność Pana Jezusa w Eucharystii, aborcjoniści nominowani przez papieża do Akademii Życia i można tak wymieniać dalej i dalej…
W 1953 r. stojąc wobec ultimatum komunistów, kard. St. Wyszyński powiedział pamiętne słowa: „Rzeczy Bożych na ołtarzach cezarów stawiać nam nie wolno. Non possumus ! ” Ile z biskupów Kościoła na głos wypowiada swój sprzeciw wobec tego co Szatan przy pomocy swych sług niszczy Kościół? A mieliście nauczać i upominać, „nastawać w porę i nie porę”, utwierdzać braci a nie prowadzić „dialog” z zaciętymi wrogami Chrystusa; zamiast tego odwracając głowy udajecie, że nic złego się nie dzieje, gdy fundamenty Kościoła, Magisterium i Tradycja są niszczone. Dlaczego nie wierzycie Jezusowi Chrystusowi gdy zapowiedział, że będzie z wami aż do skończenia świata a bramy piekielne nie przemogą założonego przez Niego Kościoła ? Do owczarni wdzierają się wilki przebrane za owce, a wy tchórze zamiast wziąć kije i je pogonić, odwracacie głowy. Ale ta destrukcja to „nasze wspólne, piękne osiągnięcie”, jak w jednej z piosenek śpiewał W. Młynarski, bo laikat katolicki bardzo chętnie z owymi „postępowcami” współpracuje.
Gdy czas się wypełni, a wygląda na to, że niedługo, Sędzia będzie miał do was sporo pytań…
Ponad 200 lat temu Edmund Burke postawił jakże trafną i adekwatną do obecnego stanu Kościoła diagnozę że „Aby zło zatryumfowało wystarczy aby ludzie dobrej woli nie robili nic”, czyli po prostu siedzieli cicho.
Nie mogę siedzieć cicho, kiedy mój Kościół zżera nowotwór, który zaatakował go lata temu, bo właśnie w Vaticanum II miała miejsce ta mutacja, która z czasem nabierała tempa i dziś to już niepohamowana lawina Nie chciałbym, byście Państwo odnieśli wrażenia, że tylko boję się i „dołuję”, bo wiem jaki będzie koniec tej historii: Szatan już przegrał, i jesteśmy świadkami, jak swą złość wyładowuje, usiłując pociągnąć za sobą jak najwięcej ludzi. Zło będzie rozliczone przy Paruzji; nie znaczy to, że możemy milczeć i nie nazywać go po imieniu, demaskując je by dać szanse na otrząśnięcie się wiernym pogrążonym w śmiertelnym letargu.
Czy w tej serii arykułów „waliłem za ostro”, nie oszczędzając autorytetów papieży, a moja ocena jest zbyt stronnicza? Czy można „grzecznie” pisać, gdy się widzi tragizm obecnej sytuacji? Ja tak nie potrafię…