Myślą przewodnią i celem zwołanego przez papieża Jana XXIII Soboru Watykańskiego II było słynne aggiornamento, czyli przystosowanie Kościoła do współczesnego świata. W pewnym sensie papież miał rację bo Kościół to nie skamielina i musi w pewien sposób ewoluować, być elastycznym wobec rozwijącego się dynamicznie świata. Zjawisko takiej adaptacji do zmieniających się warunków i okoliczności, wśród których przychodziło Kościołowi głosić Dobrą Nowinę, samo w sobie nie było niczym nowym; Kościół końca lat ’50 XX w. różnił się w pewnych aspektach swego działania od tego z początku XX wieku a tym bardziej sprzed 100 czy więcej lat. Lecz są co najmniej dwie zasadnicze różnice następujących przez wieki zmian. Po pierwsze był to zawsze proces ewolucyjny i nie zrywający całkowicie z Tradycją i continuum; po drugie nie dotyczył on prawie sfery doktrynalnej i dogmatycznej. Chociaż z założenia Vaticanum II nie było soborem o charakterze doktrynalnym, to jednak jego dokumenty zostały potraktowane niemal jako ogłoszone przez papieża ex cathedra, czyli praktycznie nieomylne, mimo iż za takowe nie mogły być uważane (co nie oznacza z pewnością ich całkowitego lekceważenia). Poza tym trzeba zauważyć, iż zasadniczą misją Kościoła nie jest przystosowywanie się do świata, lecz raczej jego zmiana przez ciągłą ewangelizację, co jest oczywistym wyzwaniem. Kościół właśnie z tego powodu powinien używać odmiennych środków, odpowiednich do sytuacji ( np. zmieniające się metody komunikacji społecznej, zwyczaje, nowe systemy polityczne, gospodarcze etc.), lecz bez zmiany swego strategicznego celu wyznaczonego przez jego Boskiego założyciela. Sytuacja, która zaczęła mieć miejsce wkrótce po zakończeniu Soboru, zaczęła przypominać tę z przypowieści Pana Jezusa o polu pszenicy, na którym nieprzyjaciel gospodarza potajemnie wysiał chwasty. Gospodarz po zauważeniu tego przez swe sługi, nie przystał na ich propozycję wyrwania chwastów, lecz raczej poczekania do czasu żniw i wtedy odpowiedniego ich potraktowania…
Tu pewne wyjaśnienie: określając się mianem „dysydenta – fundamentalisty” chciałbym zwrócić uwagę Czytelników na charakterystyczną manipulację, której poddano znaczenie słowa „fundamentalizm”. Otóż normalnie rzecz biorąc, fakt oparcia swych przekonań na założonym fundamencie i trzymające się tego osoby, powinny być uznane za pozytywny model; tymczasem w naszych czasach uznanie kogoś, że prezentuje pozycję fundamentalistyczną, ma zdecydowanie negatywne konotacje, jako pewnego, jak to się w Polsce całkiem niedawno nazywało, katolickiego ciemnogrodu. Ta „postępowa” nowomowa jest tak skuteczna, iż próba jej wyprostowania jest faktycznie skazana na porażkę, bo wszak osoba usiłująca tego dokonać, to na pewno fundamentalista, więc o czym tu gadać. A że św. Paweł określił Chrystusa jako fundament Kościoła? No cóż, Pan Jezus też był fundamentalistą…
Należy przyznać, iż cel Soboru został osiągnięty i Kościół zaczął się nie tyle do świata, ile do jego ducha przystosowywać, i to aż zanadto. Zauważył to następca Jana XIII, papież Paweł VI, który pięć lat po zakończeniu Vaticanum II powiedział w Rzymie, że „W Kościele wybiła niepokojąca godzina samokrytyki a raczej należałoby rzec – autodestrukcji. To karkołomny zwrot, którego po Soborze nikt by się nie spodziewał. Wygląda to tak, jakby Kościół sam zadawał sobie rany”. Kilka lat potem w 1972 r. ocena sytuacji była już znacznie groźniejsza, gdy papież stwierdził, iż „…do świątyni Boga przedostał się dym Szatana” oraz, że „W Kościele panuje stan niepewności. Sądzono, że po Soborze nad historią Kościoła zajaśnieje słoneczny dzień; zamiast tego jest to dzień pochmurny, burzowy i mroczny”. Tak wyniki Vaticanum II, 9 lat po jego zakończeniu, ocenił entuzjasta Soboru, przypisując te fatalne zmiany działaniu diabła będącego „energią zła i synem zatracenia”. Z czasem jednak Paweł VI, w 1975 r. uznał, iż kryzys w Kościele nie pochodzi wyłącznie z przyczyn zewnętrznych, wrogich mu, ale ataków idących z wewnątrz:
„Dosyć rozdźwięków wewnątrz Kościoła. Trzeba skończyć z taką interpretacją pluralizmu, która prowadzi do rozbicia; z nadwyrężaniem spójności przez samych katolików; z jawnym nieposłuszeństwem ukazywanym jako przejaw wolności !”. Jego następca Jan Paweł II sytuację opisał tak: „Należy z realizmem przyznać, iż wielu chrześcijan ma poczucie zagubienia, konsternacji a nawet zawodu; zaczęły się bowiem szerzyć różne idee stojące w sprzeczności z prawdą objawioną, nauczaną od wieków. W dziedzinie dogmatycznej i moralnej zaczęły być głoszone faktyczne herezje, co wzbudzało wątpliwości, wywoływało niepokój a czasem prowadziło do buntu. Nawet liturgia została zmanipulowana, zanurzona w intelektualnym i moralnym relatywizmie a niekiedy w permisywizmie. Chrześcijanie są dziś kuszeni przez ateizm, agostycyzm, moralizujący iluminizm i socjologiczny chrystianizm, bez konkretnych dogmatów i obiektywnej moralności”. Co się stało, że ci dwaj hierarchowie a później papieże, entuzjaści Vaticanum II dokonali tak srogiej oceny rezultatów i efektów wprowadzenia w życie dokumentów Soboru? Czy zauważyli, iż zamiast szczytnych zamierzeń, władzę nad Kościołem objął postępowy „Duch Soboru”?
Moje tytułowe samokreślenie się jako „dysydenta – fundamentalisty” i jego wytłumaczenie, można by odnaleźć w cyklu „Demoniczny duch Vaticanum II”, gdzie obszernie opisałem dewiacje, którymi przy wydatnej pomocy i wpływie „Ducha Soboru” został zainfekowany Kościoł. W tym miejscu chciałbym uzasadnić swe obiekcje wobec części najkrótszego z dokumentów przyjętych przez Ojców Soborowych, a mianowicie deklaracji soborowej Nostra Aetate, tratującej o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich.
Choć ta deklaracja zaznacza, iż jest jedna prawdziwa religia prowadząca do zbawienia, to jednak zarazem nawołuje do szanowania różnych wyznań i ich wyznawców z powodu znajdowania się w nich rzekomych „ziaren dobra” oraz pewnych „prawd” mogących nas prowadzić do Boga. No bo Kościół nauczając, że chrześcijaństwo należy do kategorii prawdy obiektywnej i objawionej, nie może jednocześnie uznać jakiejś „prawdziwości” innych religii, które zawierają sprzeczne z nim wierzenia i praktyki. Przypomnę tu o obowiązku szukania prawdy i jej znaczeniu, gdy Pan Jezus powiedział o sobie, że jest Drogą, Prawdą i Życiem. Jak wiara w bożka (Budda) czy demony (hinduizm) ma prowadzić do Boga ?
Wśród krytyków tej postępowej deklaracji nie znalazłem wszak śladu zastanowienia się nad krytyczną kwestią tj. kto był „ojcem założycielem” owych niechrześcijańskich wyznań (jako oczywisty wyjątek pominę tu judaizm)? Dopiero odpowiedź na to podstawowe pytanie, powinna przynieść, a niestety tego nie robi, właściwy stosunek katolików do innych wierzeń, zamiast bezrozumnego ekumenizmu i wspólnych „modlitw” z wyznawcami przeróżnych sekt (także chrześcijańskich). Dlaczego jakoś nikt otwarcie nie nazwie rzeczy po imieniu i użyje bezlitosnej logiki, że te wszystkie wyznania protestanckie i sekty quasi – chrześcijańskie, islam, buddyzm, hinduizm, taoizm, szamanizm wszelkie inne -izmy włącznie z lucyferyzmem za swego ojca-założyciela mają Szatana? Wiem, to ostra i „nietolerancyjna” ocena, ale jedynie możliwa, gdy się weźmie pod uwagę naturę wodza demonów.
Proszę w tym miejscu użyć wyobraźni i hipotetycznie postawić się w roli Szatana, który stanął wobec takiej sytuacji: kuszenie Chrystusa o przyjęcie pozycji Mesjasza na wzór oczekiwany przez Żydów się nie powiodło, założony przez Niego Kościół mimo prześladowań rośnie na przekór krwawym prześladowaniom. Jedyne co Złemu pozostało to całkowite pójście za tym co robi najlepiej, czyli zainfekowaniu ludzi kłamstwem, a w tej dziedzinie Szatan jest niezrównanym mistrzem. Dlatego też uruchamia proces tworzenia wielu religii i sekt, siania podziałów, schizm i herezji wśród chrześcijan; wszystkie chwyty są dozwolone, byle tylko były skuteczne. Ponieważ jest to byt nadzywczaj inteligentny, wie on doskonale, iż fałszywe religie i wyznania muszą być polukrowane owymi „ziarnami prawdy”, tak nazwanymi na Soborze. Swoją taktykę adaptuje też do odmiennych kultur i specyfiki narodów, które są wystawione na szatańskie odmiany „prawdy” i doprawdy Szatan jest tutaj nad wyraz elastyczny oraz tolerancyjny. Wraz z rozwojem chrześcijaństwa będzie to skutkować setkami odłamów i sekt quasi – chrześcijańskich. I wierni Tradycji i Magisterium katolicy mają szanować „ziarna prawdy” niby to w nich obecne? Przecież te pozorne „ziarna prawdy”, są efektem szatańskich podróbek; w świecie duchowym jest tak jak to zdefiniował Pan Jezus: „Tak – tak, nie – nie. Wszystko co ponadto, od Złego pochodzi”. Dlatego nie mogę się zgodzić na szukanie wśród innych wyznań i religii, owych rzekomo istniejących „ziaren prawdy”, które są duchowo toksyczne.
Wiem, moje podejście jest nietolerancyjne, skrajnie fundamentalistyczne etc. Nic na to nie poradzę, a jako przestrogę dla ewentualnych krytyków podam osobiście mi znany przykład z życia wzięty, a dowodzący obowiązku szukania prawdy. Otóż w naszej parafii kilka lat temu pojawił się nowy parafianin (okazało się po nawiązaniu rozmowy, że Johan to prawnik), który uznał jako jedyny i prawdziwy, Kościół katolicki. Wyjaśnił dlaczego. Tak więc od urodzenia wzrastał jako członek Holenderskiego Kościoła Reformowanego (rzecz ma miejsce w RPA) ale wobec wynaturzeń w nim się dziejących (akceptacja homoseksualizmu, rozwodów) stwierdził, iż przeczą one zdecydowanie nauczaniu płynącemu z Biblii. Zwrócił się następnie w kierunku wyznań zielonoświątkowych, by po jakimś czasie uznać, że ten kierunek jest również fałszywy Szukał dalej, by z „przerażeniem” odkryć, iż pełnia nauczania znajduje się właśnie w doktrynie Kościoła katolickiego; jak przyznał, nie było mu łatwo to przyjąć, ale logika była jaka była: gdy szuka się prawdy i ją znajdzie, to osoba odpowiedzialna i konsekwentna nie ma wyboru i musi za nią podążać. Johan nie szukał „ziaren prawdy” będących w innych wyznaniach; on je umiał rozpoznać jako zatrute przez Szatana i je odrzucił. Szukał aż do skutku Prawdy, bo jak mówi pewne powiedzenie „Półprawa = całe kłamstwo”.
Jest przykrym faktem, iż nauka o „ziarnach prawdy” obecnych w innych wyznaniach i religiach, po latach znalazła praktyczne i jeszcze bardziej ekstremalne zastosowanie w podpisanej przez papieża Franciszka tzw. Deklaracji z Abu Dhabi, wg której istnienie wielu religii jest zamierzeniem Pana Boga. W świetle tego o czym wyżej pisałem i jak mniemam uzasadniłem, jest wprost nie do pojęcia jak następca św. Piotra mógł się pod takim obłędnym stanowiskiem podpisać, ale to już całkiem inna historia…
Moja druga „dysydencka obiekcja” dotyczy sprawy wolności sumienia, tak jak to rozumie i przedstawia Katechizm Kościoła Katolickiego. W czym rzecz? Tytułem wstępu należy przywołać początek z definicji sumienia pochodzący z KKK: „(…) Sumienie jest najtajniejszym ośrodkiem i sanktuarium człowieka, gdzie przebywa on sam z Bogiem, którego głos w jego wnętrzu rozbrzmiewa”. Dalej KKK pisze: „Człowiek powinien być zawsze posłuszny pewnemu osądowi swego sumienia. Gdyby dobrowolnie działał przeciw takiemu sumieniu, potępiałby sam siebie. Zdarza się jednak, że sumienie znajduje się w ignorancji i wydaje błędne sądy o czynach, które mają być dokonane lub już zostały dokonane” (następnie mówi się o ignorancji zawinionej i niezawinionej). Cytuje się też fragment z soborowej deklaracji Dignitatis humanae: „Nie wolno więc zmuszać człowieka, by postępował wbrew swemu sumieniu”. Mimo, że KKK nawołuje do formowania dobrego moralnie sumienia, to jednak coś tu jest nie tak… Co? Ano mianowicie hierarchia wartości, która wg mnie powinna zauważyć, iż człowieka i jego wolność oraz sumienie ogranicza prawo moralne wlane w nasze serca przez Boga. Sami Państwo rozumiecie, jakie nie tyle teoretyczne, co praktyczne i tragiczne skutki przyniosło prawo do działania według wskazówek i poleceń swego sumienia
Nie chcę tu sarkastycznie ironizować, iż pewnie najwięksi zbrodniarze, zboczeńcy i oprawcy mogliby się powoływać, że wszak działali w zgodzie ze swym sumieniem…
Jakie więc powinny być zapisy KKK? Po prostu nacisk i akcent powinien (choć się o tym wspomina) być w większej mierze położony na prawość uformowania sumienia i dopiero potem na działaniu w zgodzie z nim, a nie stawiać na pierwszym miejscu prymat jego wolności nad prawością. Wręcz powinno być zaznaczone, iż osoba wierząca nie może się powoływać i używać jako wymówki swego błędnego czy grzesznego postępowania, jako zgodnego ze swoim sumieniem. Nie. I to powinno być w KKK wyraźnie i stanowczo zaznaczone: obowiązek postępowania tak jak nam każe sumienie przestaje obowiązywać i jest wręcz nieważny, a co więcej naganny, gdy to sumienie jest zdeformowane. Niestety o takiej opcji i nakazie KKK nie wspomina, a powinien wziąść pod uwagę tę dość często zdarzającą się sytuację; pewnie sami, jeśli nie osobiście, to przynajmniej u innych, mieliśmy okazję widzieć, obserwując złe postępowanie techniczną wymówkę, iż „sumienie tak mi kazało postąpić, więc jak sam Kościół naucza, nie ma we mnie winy”. Nic z tego, takie „elastyczne” i tolerancyjne wobec siebie samego sumienie, legalistyczne wymówki i tym podobne oszukiwanie się, będzie przez Pana Boga potępione.
Te dysydenckie rozważania chcę zakończyć, być może na sposób zbyt ogólny, ale nie dający się sprecyzować, by objąć wszelkie możliwe scenariusze i rozwoje sytuacji mające miejsce w obecnych czasach.
Jeszcze nie wiem jakie będą końcowe decyzje drugiej i finałowej części Synodu o Synodalności, co będzie miało miejsce w październiku tego roku, ale już wiem, i to wcale nie paradoks, że będę im przeciwny, co wynika z efektów zakończonej pod koniec października ub. roku I części. I nie może być inaczej, skoro w jego pracach uczestniczyli ateiści, aktywiści świeccy i duchowni promujący ideologię LGBT i osobnicy wrodzy kapłaństwu hierarchicznemu, by wspomnieć tylko takie dewiacje. Kościół katolicki ma sporo problemów i wyzwań, a są to zmniejszająca się liczba wiernych przekładająca się na obojętność dorosłych i olbrzymie kłopoty z ewangelizacja młodzieży oraz „jakość wiary”. Od kiedy to przedmiotem Synodu ma być „otwieranie się na społeczność LGBT”, jak głosi ulubieniec Franciszka, jezuita o. James Martin, jawny propagator „Tęczowego Kościoła” ? Niemieccy uczestnicy Synodu powinni prosić współuczestników o pomoc i radę w zaradzeniu rzeczywistej tragedii w ich kraju, tj. temu, że w niedzielę we Mszy św. uczestniczy zaledwie 5% wiernych, konfesjonały świecą pustkami a Niemiecka Droga Synodala jako remedium zaleca kapłaństwo kobiet, święcenie w kościołach związków homo i tym podobne ekscesy. Jak kończy się taka „postępowość” mogą zaświadczyć księża anglikańscy, którzy znaleźli schronienie w Kościele katolickim. Nie tylko Niemcy, ale przeważająca część Europy staje się na powrót terenem misyjnym z powodu masowego występowania zjawiska neopoganizmu. I taki jest problem Kościoła a nie jakaś wydumana inkluzywność, towarzyszenie itp. nowomowa.
Nie trzeba być mistrzem logiki i dedukcji, by zobaczyć, że ruchy wykonywane przez postępowców ze strony laikatu i hierarchii oraz samego papieża Franciszka, są operacją pt. „Przygotowanie i zmiękczanie gruntu”. Całe szczęście, że norm moralnych Kościoła nie tworzy ta „postępowa szajka” i jest nadzieja, iż tzw. milcząca większość hierarchów obudzi się z dziwnego letargu i razem ze wzrastającą grupą świeckich dysydentów – oporników, „postawi się” otwarcie tej postępującej destrukcji Kościoła. Nieodzowne jest przy tym nazywanie rzeczy po imieniu i z całym szacunkiem, ale wypływającym z poczucia obowiązku wobec wspólnego dobra jakim jest Kościół, krytykowanie postawy i działań papieża Franciszka. Braterskie upomnienie z kart Pisma jest ciągle aktualne i oglądanie się na innych, że to zamiast nas zrobią jest drogą prowadzącą, choć nie wprost, ale jednak do akceptacji zła. Nie można siedzieć cicho, gdy zagrożony jest sam fundament i jego naruszenie przyniesie groźbę zawalenia się Kościoła. Wołajmy głośno Non possumus.